Pięć warunków dobrej homilii
Lato to dla mnie czas podróży, a podróże to przymusowy churching i co za tym idzie – słuchanie randomowych kazań i homilii. A że słucham ich analitycznie i z uwagą, mam kilka obserwacji i wniosków. Czy nie powinnam ich zostawić dla siebie? Nie; to jest mój wkład w jakość mojego Kościoła.
Pierwsza obserwacja jest optymistyczna: księża starają się jakby bardziej. Dawno już mi się nie zdarzyło usłyszeć odczytanej z kartki wybranej „homilii na rok A”. Jest wkład własny, jest praca nad tekstem, są aktualne przemyślenia. I to dobrze. Natomiast wciąż jest zbyt wiele kazań (rozumianych jako „wykłady” z ambony przybliżające jakiś pobożny temat), a zbyt mało homilii (czyli dzielenia się swoją refleksją nad odczytanym właśnie Słowem Bożym). A gdy homilie już są – psuje je zazwyczaj kilka tych samych rzeczy.
I gdy tak słucham głoszenia z ambony, jestem przekonana, że bardzo wiele homilii (no dobrze, kazań też) nabrałoby blasku i mocy, gdyby je przed wygłoszeniem przejrzeć pod kątem poniższych pięciu kwestii. Na to najczęściej zwracają uwagę słuchacze i to właśnie psuje dobrą robotę, którą z zasady ma zrobić komentarz do Słowa w sercach ludzi zgromadzonych na mszy. Niestety, rzadko się zdarza, żeby te uwagi dotarły do autora kazania w postaci konstruktywnej krytyki: po kazaniu albo się księdza chwali, albo się milczy (zdarzają się nieliczni, którzy przychodzą do zakrystii na księdza nakrzyczeć, ale to na ogół całkiem inna sprawa). Stąd mój tekst, pisany z nadzieją, że będzie przyjazną informacją zwrotną i inspiracją do rozwoju.
Po pierwsze: nie nudzić na początku
Ach, to uczucie. Kończy się Ewangelia, w niej jakiś zastanawiający wątek, w sercu nadzieja, że zostanie teraz obejrzany i wyjaśniony z ambony, że usłyszane Słowo zostanie pogłębione, rozważone w kontekście tu i teraz. Siadam, żeby słuchać – i słyszę historyjkę. Płytką bajeczkę z morałem, próbującą nawiązać do tej przed chwilą przeczytanej Ewangelii, ale tu coś zgrzyta, tam nie pasuje, a sama historyjka jest o wiele mniej ciekawa od Słowa. Moim głównym podejrzanym jest zawsze Bruno F., ChatGPT nie sięga mu na razie do pięt. A jeśli nie Bruno, to inna wydumana „historyjka z życia” ma przyciągnąć uwagę ludzi i zachęcić do wysłuchania.
Intencja jest szczytna. Realizacja do kitu. Dlaczego? Z trzech powodów. Po pierwsze - Ewangelia odchodzi gdzieś w dal, bo świeże miejsce w pamięci zajmuje owa historyjka. Po drugie – opowiedzenie jej trwa zazwyczaj kilka minut i uwaga słuchaczy powoli odpływa, by wrócić przy końcu homilii, więc wszystko, co po historyjce powiedziane o Ewangelii, jest słuchane mniej. Po trzecie – te „życiowe” historyjki wymyślone jako moralizujące przykłady często nijak się mają do naszego, wiernych siedzących w ławkach, prawdziwego życia. Są odklejone, nie nasze i nas… nudzą. Albo dziwią, co na jedno wychodzi. Nie mają tej mocy, którą ma Ewangelia - nie są żywe, nie są skuteczne, nie są w stanie ocenić pragnień i myśli tak, jak głęboko w środku robi to Słowo.
Po drugie: komentować Słowo, a nie wszystko inne
Zbyt często zamiast homilii słyszę w niedzielę kazanie, które koło Ewangelii nawet nie przechodziło. Przykładów jest dużo. Jakiś świeżutki? Ależ proszę: homilia z Wniebowzięcia. Zaczęła się od historii Polski, dat i wydarzeń, a jedynym łącznikiem z Ewangelią był fakt, że i w Ewangelii, i w kazaniu pojawiła się postać Matki Bożej. A przecież Słowo na tę uroczystość jest tak bogate! Kto się odważy w homilii skomentować czytanie o niewieście, co zbiegła na pustynię, o smoku, co ma siedem głów i dziesięć rogów? Ta przejmująca scena porodu jest niezmiennie ignorowana w homiliach – bo co? Bo to poród? Bo to Apokalipsa, a ona jest trudna i nie wiadomo, jak ją ugryźć? To po co ją w ogóle czytać, skoro nikt jej wiernym nie wyjaśni, nie pomoże odnieść do ich życia?
Życiorysy świętych, wykłady historyczne, poruszające historie, kompendia wiedzy o dogmatach – tak, to wszystko ma swoją wartość i daje nam dużo, gdy jest podane w odpowiednim czasie, ale homilia ma być wyjaśnieniem Słowa, więcej: podzieleniem się swoim czytaniem i rozumieniem Słowa tu i teraz, dzisiaj. Tylu księży poświęca czas na wyszukanie faktów, biografii, mądrych myśli, informacji – a gdyby ten czas spędzić ze Słowem i podzielić się po prostu z parafianami swoimi przemyśleniami? Tak, wymaga to odwagi – ale przynosi plon stukrotny.
Po trzecie: mówić do obecnych
Nic mnie tak nie zniechęca do słuchania homilii jak moment, w którym zaczynam obrywać w imieniu tych, co nie przyszli. Mam ochotę wtedy zawołać: halo! Ja tu jestem! Mów do mnie, potrzebuję się zanurzyć w Słowie, żeby zmieniało moje życie, nawrócić się chcę tu, na twojej homilii, a ty zamiast tego robisz wyrzuty ludziom, których tu nie ma? Po co? Oni i tak tego nie usłyszą, a my tracimy cenny czas i okazję, by zrozumieć coś więcej z Ewangelii, by usłyszeć Słowo, które chce się dzisiaj zrealizować w naszej codzienności.
Więc nie gadaj mi o politykach, którzy sumienia nie mają, nie gadaj o młodych, którzy porzucają Kościół, nie gadaj o tych, co żyją w grzechu i o tych, co odchodzą i księdza nie przyjmują po kolędzie. Po prostu mów tak, żeby oni wszyscy chcieli od ciebie słuchać o Jezusie i tym, jaką On ma moc naprawiać życie i prostować niepowodzenia. A Jezus zrobi resztę. I nikogo nie będzie przy tym pokazywał palcem z ambony.
Po czwarte: opanować swoje gadulstwo
Wiem, to trudne i mało kto potrafi się powstrzymać: gdy masz przed sobą wielką salę pełną ludzi, którzy muszą cię słuchać (albo przynajmniej udawać) i wiesz, że nikt ci nie przerwie, trudno jest mówić krótko i zwięźle. Taka sytuacja bardzo rozleniwia mówców i w dodatku nie pozwala im realnie ocenić swojej pracy włożonej w przygotowanie mowy, bo słuchacze nie mają wyjścia – muszą doczekać do końca, nie mogą protestować, nie krzykną „kończ waść”.
I stąd się biorą te wszystkie przydługie dygresje. Te nagłe wspomnienia, nie ujęte w konspekcie homilii, te wątki poboczne (przyznam, że bywają ciekawsze niż treść zasadnicza, ale zbyt rzadko, by można uznać to za regułę, a nie za wypadek przy pracy). Ta okropna chęć, by dodać coś jeszcze; jeszcze jeden akapit, jeszcze jedno zdanie. Z moich na własną rękę prowadzonych statystyk wynika, że 80 procent homilii nie będących czystym komentarzem do czytań z dnia ma trzy rozmydlone puenty, oddalone o siebie o dwa-trzy akapity, zamiast jednej, porządnej i zostającej w głowie długo po mszy.
Czym grozi gadulstwo, wielowątkowość, dygresyjność i przedłużanie homilii? Rozwodnieniem treści, rozproszeniem słuchacza. Może jakieś jedno słowo mocno go porusza, ale przygniata je natychmiast stos innych słów, jakby na trawę spadł jeden piękny, jesienny liść i zanim człowiek zdążył go podnieść i się mu przyjrzeć, ktoś wysypał w to samo miejsce wielką kupę innych zeschłych liści, w której nasz piękny liść zagubił się na dobre. I tyle. I koniec. Był, poruszył serce – ale kto go odgrzebie? Przepadło.
Po piąte: analizować na gorąco i robić „rachunek sumienia”
Jak już powiesz - zanalizuj. Podsumuj robotę przy tworzeniu tej konkretnej homilii. Zapytaj o wrażenia, jeśli masz kogo. Wyciągnij wnioski. Zapisz je i zastosuj. Brzmi jak procedura pozbawiona ducha? A jest bardzo rozwojowe. Brzmi jak coś, na co trzeba poświęcić czas, którego z zasady po prostu nie ma? A to może być notatka zrobiona dla siebie w dwie minuty w telefonie albo trzy wiadomości do swoich ludzi z pytaniem o to, co poprawić – i wklejenie do jednego pliku ich odpowiedzi. Gdy się raz na miesiąc przejrzy takie uwagi i notatki, wyłonią się z nich jedna-dwie wskazówki, które można zastosować przy pracy nad kolejnymi kilkoma homiliami. Po co to robić? Poza celem oczywistym – żeby się więcej ludzi nawracało – także po to, żeby się rozwijać. Często widzę, jak ksiądz wpada w schemat; tak, jak mówił dziesięć lat temu, tak samo mówi teraz. Niby nie jest źle, ale od lat nic się nie zmienia. A mogłoby.
Druga, trudniejsza rzecz – to prawdziwy rachunek sumienia z relacji ze Słowem Bożym. Naprawdę da się bez trudu wyczuć, czy ksiądz mówiący homilię przeczytał i chociaż chwilę się zastanowił nad Ewangelią z dnia, czy nie. I niezależnie od tego, jak mądre cytaty znalazł, jak ciekawe fakty przedstawił i do jakich świętych sięgnął – treść nie porusza tak, jak potrafi poruszyć zwykłe, proste podzielenie się swoim osobistym odczytaniem danej przez Kościół porcji Słowa.
O oczywistościach najłatwiej zapomnieć
Czy to coś odkrywczego? Nie, to oczywistości. Ale właśnie o rzeczach oczywistych najłatwiej jest zapomnieć w natłoku obowiązków, wydarzeń, spotkań, spraw. I dlatego ten komentarz, kobiecy zestaw uwag do zdecydowanie męskiej sprawy: nie po to, by wytknąć błędy i zawstydzić. Po to, by w ten sposób oddać dobro i troskę, której sama doświadczam w Kościele.
Skomentuj artykuł