Pocałunek, którego nie zapomnę
Podczas tej rozmowy wspólnie doszliśmy do wniosku, że dość mamy już tej wojny i że najważniejszy jest pokój. Stwierdziłem, że to naturalne pragnienie każdego człowieka, bo po prostu takim go Bóg stworzył i zbrodnią przeciwko Bogu jest zabijanie niewinnych ludzi.
Udałem się na dworzec. Wsiadłem do taksówki. Taksówkarz przyjemny, ale najważniejsze było dla mnie to, że ze mną rozmawiał! Dla mnie to był ewidentny, namacalny znak, że wojna się już kończy.
Ostatni raz w Homs, kiedy przyjechałem z Aleppo, a w Homs zaczęła się już "rewolucja", zupełnie nie wiedziałem, jak się poruszać po mieście, to znaczy, które ulice do kogo należą. Szybko zrozumiałem, że znajomość geografii miasta ma życiowe znaczenie, gdy szofer taksówki powiedział mi, że on tam nie pojedzie, bo utną mu głowę. Wskazał na swego kolegę - "on tam może pojechać", ale gdyby pomylił ulice i wjechał w nie swój rewir, czekałby jego głowę ten sam los, tylko inny byłby egzekutor tego straszliwego prawa.
Pierwszy raz w ciągu mojego trzydziestoletniego pobytu w Syrii doświadczyłem wtedy taktycznego milczenia taksówkarza, bo wszystko zaczynało być wtedy niebezpieczne. Nie wiadomo było, jak się poruszać i jak się zachowywać, aby komuś nie podpaść i przy okazji nie stracić głowy. W tych warunkach lepiej się nie wychylać, może to człowieka zbyt wiele kosztować.
Znacznie rozsądniej jest wtedy milczeć i dobrze się rozglądać, aby w razie czego móc się szybko wycofać. Na moje słowa szofer wówczas w ogóle nie reagował i dlatego dzisiejsza rozmowa z kierowcą taksówki była dla mnie znakiem, że wojna się kończy, bo niestety jeszcze się całkowicie nie skończyła.
Inna sprawa, że kierowca był chrześcijaninem, a ja mu się przedstawiłem jako ksiądz. Do tego okazało się, że mamy paru wspólnych znajomych, a na Wschodzie oznacza to mniej więcej tyle, co odkrycie, że jesteśmy krewniakami. Nic dziwnego, że pomógł mi poszukać busa, który był gotowy do odjazdu, bo miał już prawie komplet pasażerów. Byłem właśnie tym ostatnim, tym najbardziej oczekiwanym, aby móc wreszcie ruszyć w podróż.
Zająłem miejsce obok potężnej postury wojskowego, który bronił się jak mógł, żeby nie dotknąć kobiety, która rozumiejąc jego trudną sytuację, przylgnęła do drzwi taksówki po prawej stronie. Ja okupowałem miejsce przy drzwiach po lewej, a on biedak nie miał innego wyjścia, siedząc pośrodku, jak tylko napierać na mnie, szczególnie na zakrętach.
Wyjaśniłem kierowcy, zaraz na samym początku, że jestem cudzoziemcem, nie mam syryjskiego dowodu osobistego, ale mam oczywiście paszport. Dodałem, żeby niepotrzebnie nie dokonywać nagłych odkryć, gdy będę oficjalnie pytany o tożsamość, że jestem księdzem.
Wzbudziło to miłą reakcję ze strony kierowcy muzułmanina. Serdecznie się do mnie uśmiechnął. Żołnierz był przez cały czas dziwnie nastroszony, bo pewnie pierwszy raz w życiu znalazł się w tak trudnej sytuacji egzystencjalnej, mając po jednej stronie księdza, a po drugiej kobietę, chrześcijankę. Nie trzeba było wiele, aby wywnioskować, jaką religię wyznaje. Nie tylko nie miała chusty na głowie, ale miała dyskretnie zawieszony krzyżyk na szyi.
Kierowca, będąc wyraźnie w dobrym nastroju, zaaplikował nam maksymalnej głośności "małłala" i tak był nim przejęty, że omal wraz z piosenką nie odleciał w przestworza wzruszeń i rajskich tęsknot. Pewną ręką dzierżył kierownicę, nie pozwalając, aby samochód zwolnił, nawet wtedy gdy było 140 na liczniku, a on musiał zjechać na asfaltowe pobocze, aby wyprzedzić kolejny samochód, zupełnie jak rajdowiec.
Wyraźnym znakiem duchowego luzu i dobrego humoru było poczęstowanie każdego z nas papierosem. Z poczęstunku skorzystali wszyscy oprócz mnie, ale to tylko dlatego, że po prostu jestem niepalący. Również chrześcijanka przyłączyła się do solidarnego wypalenia papierosa, co przypominało mi znany z książek "indiańskich" rytuał palenia "fajki pokoju".
Stworzyło to okazję do krótkiej rozmowy, w której wystąpiłem jako główny uczestnik, również z tego powodu, by okazać swoją dobrą wolę i usunąć przykre wrażenie, że być może nie mam ochoty na spoufalanie się z Syryjczykami.
Podczas tej rozmowy wspólnie doszliśmy do wniosku, że dość mamy już tej wojny i że najważniejszy jest pokój. Stwierdziłem, że to naturalne pragnienie każdego człowieka, bo po prostu takim go Bóg stworzył i zbrodnią przeciwko Bogu jest zabijanie niewinnych ludzi. Bóg jest miłosierny i pełen dobroci, dlatego Jego pragnieniem jest, byśmy byli jedną rodziną, braćmi i siostrami.
Tylko żołnierz się nie odzywał i cały czas był dziwnie usztywniony. Pewnie nie chciał się otwarcie sprzeciwiać moim uwagom, tym bardziej że młody mężczyzna z telefonem w ręku, którym był prawie cały czas zajęty, z wyraźnym ożywieniem wysłuchał moich słów, przyznając mi rację. Kierowca też kilkakrotnym skinieniem głowy wyraził swoją akceptację.
Chrześcijanka, jak przystało kobiecie w towarzystwie obcych mężczyzn, milczała, ale kilka razy widziałem, że życzliwie na mnie spojrzała.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Damaszku, okazało się, że taksówka będzie przejeżdżać koło mojego domu. Gdy byliśmy już blisko, poprosiłem kierowcę, aby się zatrzymał. On zajęty lawirowaniem w wielkim tłoku ulicy Bagdad nie zareagował, a ja sądziłem, że szuka miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać. Wówczas chrześcijanka, widząc, że on nie słyszał, zareagowała delikatnie, ale bardzo energicznie, tak że zatrzymał się niemal w miejscu.
Co więcej, wysiadła razem ze mną na tej zatłoczonej pojazdami ulicy, chociaż to nie był jeszcze jej przystanek. Kierowca udał się do bagażnika po mój plecak, a ona błyskawicznie wyjaśniła mi, że zapłaci za mój przejazd. Stanowczo przerwała moje protesty. Dała mi do zrozumienia, że w tym przypadku chodzi o coś tak ważnego jak ślubowanie czegoś Bogu.
Nie miałem wyboru. Samochód blokował ruch uliczny. Nie było możliwości prowadzenia rozmowy. Podała mi rękę na pożegnanie, a potem dyskretnie ucałowała dłoń, którą przed chwilą trzymała w swojej ręce, czyniąc jednocześnie dyskretny znak krzyża.
Jej spojrzenie i uśmiech wszystko mi wyjaśniły. Jestem przekonany, że nie było to tylko dla mnie, ale dla nas wszystkich cudzoziemców, których ja reprezentowałem w tej chwili. Byłem dla niej żywym znakiem tego, że nie są oni opuszczeni. Pisze "oni", ponieważ jestem pewien, że nie uczyniła tego gestu wyłącznie w swoim osobistym imieniu.
Nie zapomnę tego spojrzenia i tego podania ręki. Nie zapomnę tego znaku krzyża. Ktoś ze znajomych powiedział mi, że musiała to być kobieta prawosławna. Tym bardziej jej nie zapomnę. Musiała wiedzieć, że jestem księdzem katolickim i nie ja kupiłem jej bilet na przejazd z Homs do Damaszku, ale stało się odwrotnie i bynajmniej, nie był to tylko gest ujmującej grzeczności, ale coś jak spełnienie złożonego przed Bogiem ślubowania.
Zygmunt Kwiatkowski SJ - jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii. Obecnie ponownie przebywa w Syrii i pisze o tym dla DEON.pl
Skomentuj artykuł