Polki zarażają dobrem w małym angielskim miasteczku
Gdy patrzyłam na wszystkich uczestników imprezy pomyślałam sobie, że dziewczyny dają ludziom nie tylko możliwość zaangażowania się w pomoc potrzebującym.
Lincoln, niewielkie miasto w środkowowschodniej Anglii zamieszkane przez ludzi wielu narodowości, w tym Polaków. Decyzję o wyjeździe z kraju i zamieszkaniu tutaj wraz ze swoimi rodzinami podjęły kilkanaście lat temu także Agnieszka i Marzena.
Znają się niemal od początku swojego pobytu w Lincoln, ich znajomość bardzo szybko przerodziła się w przyjaźń, a od niedawna wspólnym działaniem zarażają ludzi czynem.
Tak trafiły na Szlachetną Paczkę. Jak wspomina Agnieszka, skala potrzeb je przygniotła, uświadomiły sobie, jak wielu ludzi potrzebuje wsparcia i marzy o najprostszych rzeczach, z których każdy z nas korzysta na co dzień, nawet przez chwilę tego nie doceniając. Aga przepłakała całą noc, tym bardziej że na organizację paczki było już za późno. Obiecały sobie wówczas z Marzeną, że za rok pomogą, jak tylko będą mogły. I słowa dotrzymały.
Nie da się pomóc wszystkim, ale można dać z siebie wszystko i zrobić jak najwięcej dla drugiego człowieka - taki cel przyświecał dziewczynom. W ich działania zaangażowała się również partnerka brata Agi - Ania i wspólnie wpadły na bardzo prosty i świetny pomysł - organizacja imprez charytatywnych. Do pomocy chętnie garną się zawsze także bliscy - rodzina i przyjaciele.
Na jedną z takich zabaw - trzecią już - urządzanych przez dziewczyny trafiłam, gdy była jeszcze w fazie przygotowań - układanie stołów, rozkładanie krzeseł, dekorowanie sali itp. Miałam poczekać tylko chwilę na znajomego, który podłączał na sali sprzęt, i pójść z nim dalej, jednak kilka minut zaczęło zmieniać się w kilkanaście, a ja nie chcąc bezczynnie stać, zaczęłam pomagać w organizacji przestrzeni.
Taki krok wiązał się jednak u mnie z lekkim stresem, który zawsze pojawia się w momencie poznawania nowych osób. Przyszłam bez zapowiedzi, nikogo nie znałam, więc czułam się trochę niepewnie, do tego postanowiłam zakłócić rytm pracy organizatorów, wtrącając się w przygotowania. Jednak jak szybko zjawił się irracjonalny lęk, tak prędko zniknął, bo po zaledwie chwili przekonałam się, że znalazłam się wśród bardzo otwartych i ogromnie życzliwych ludzi. Dlatego też nieplanowana z mojej strony krótka wizyta zamieniła się w obecność na imprezie.
O planowanej zabawie dziewczyny informują przynajmniej miesiąc wcześniej, ogłaszają ją na swoich profilach na Facebooku, rozwieszają plakaty w sklepach, udało im się nawet dogadać z miejscowym polskim proboszczem, aby "reklamował" zabawę w ogłoszeniach parafialnych. Skuteczną metodą jest również tzw. poczta pantoflowa, wieść niesie się od jednej osoby do kolejnej i tak nawet do kilkudziesięciu.
Każdy z gości przynosi ze sobą, co chce, dowolne przekąski i napoje, a na miejscu może kupić coś ciepłego do wypicia. Impreza jest mixem polskiego wiejskiego wesela (jest nawet wodzirej), domówki (na którą każdy z czymś przychodzi) i loterii fantowej. Ludzie w rytmie największych polskich szlagierów szaleją na parkiecie, schodząc z niego co jakiś czas na przekąskę i pogawędkę.
Pieniądze, które udaje się zebrać ze sprzedaży biletów, napojów i losów, zostają po części przeznaczone na opłacenie sali, a za resztę kompletowane są prezenty dla wybranych rodzin w ramach Szlachetnej Paczki. Myślę, że można mówić o dużym sukcesie dziewczyn - w tym roku udało się im przygotować aż siedem paczek, w których oprócz podstawowych produktów, jak żywność, odzież czy kosmetyki, znalazły się także sprzęty domowego użytku i opał.
Gdy tak patrzyłam na wszystkich uczestników tej imprezy, pomyślałam sobie, że dziewczyny dają ludziom nie tylko możliwość zaangażowania się w pomoc potrzebującym, ale także taką namiastkę "swojskości", przestrzeń, w której można poczuć się trochę jak "u siebie", dobrze zabawić, spędzić przyjemnie czas wśród rodaków i poszerzyć grono bliskich znajomych, bo każdy ma tu z kim (i o czym) porozmawiać. Ja bardzo szybko zapomniałam o swoim początkowym lęku i poczuciu obcości, zostałam przyjęta z dużą serdecznością i czułam się swobodnie. Takie jest też założenie przyświecające imprezie - żeby wszyscy czuli się jak jedna wielka rodzina.
Na zabawach się jednak nie kończy. Aga, Ania i Marzena rozszerzyły niedawno swoją charytatywną działalność o sprzedaż własnoręcznie robionych ciast - można je kupić w co drugą niedzielę przed kościołem, po mszy odprawianej w języku polskim. Całkowity dochód również zostaje przekazany na Szlachetną Paczkę. To także kolejna okazja do tego, by podczas rozmowy przy ciastku porozmawiać ze sobą chwilę, stworzyć wspólnotę i co najważniejsze - pomóc.
Każda kolejna impreza to coraz więcej osób, a co za tym idzie - coraz większy dochód i możliwość pomagania coraz większej liczbie rodzin. Trzymam za dziewczyny (i ich rodziny) kciuki, bo robią coś naprawdę dobrego.
Magdalena Syrda - studentka filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, współpracuje z portalem DEON.pl
Skomentuj artykuł