Problem z Benedyktem XVI
Benedykt XVI staje się chłopcem do bicia na wszystkie bolączki powstałe po II Soborze Watykańskim. Nie jest dla mnie zrozumiałe takie nagromadzenie żalu wobec człowieka, który stał w pierwszym szeregu ludzi Kościoła od ponad 40 lat.
Poniższe rozważania zostały sprowokowane przez artykuł pana Pawła Lisickiego, w którym odnosi się on do wywiadu rzeki Petera Seewalda z Benedyktem XVI - "Ostatnich rozmów". Niedawno zakończyłem jego lekturę. Po przeczytaniu tekstu Lisickiego odniosłem wrażenie, że chyba czytaliśmy dwie różne książki.
Pierwszym zarzutem pana Lisickiego jest to, że nie znalazł w książce Petera Seewalda odpowiedzi na swoje pytania. A już na pewno nie znalazł potwierdzenia własnych teorii o papieżu Franciszku oraz o sprawie ustąpienia Benedykta XVI. Skąd ten zarzut? Przecież tych odpowiedzi nikt nie obiecywał. Lisicki idzie jednak jeszcze dalej. W świetle tej lektury próbuje oceniać zarówno osobę, jak i decyzje Josepha Ratzingera - teologa, przewodniczącego Kongregacji Nauki Wiary i papieża.
Publikacja Petera Seewalda ma przede wszystkim charakter szczerej rozmowy. Jej wyjątkowość polega na tym, że oddaje się w niej głos "człowiekowi, który był papieżem". Niebywały dystans, wolność i prostota, które przebijają się przez strony tej książki, nie dają się porównać z czymkolwiek innym w literaturze. Do tej pory osoba i funkcja papieża były ze sobą nierozerwalnie związane. Każdy Pontifex, nie licząc prywatnych notatek, zabierał swoje przemyślenia ze sobą do grobu. A już na pewno nikt nie wpadł na to, by poddawać pod osąd autora z powodu jego własnych notatek. W przypadku Josepha Ratzingera spotykamy się z nową rzeczywistością. Dostajemy do ręki dzieło człowieka, który już "z zewnątrz" pisze o swoim życiu i pontyfikacie. Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, tym bardziej zaskakuje sposób, w jaki Lisicki obszedł się z Ostatnimi rozmowami.
Na początku autor artykułu doszukuje się w wypowiedziach papieża seniora zawoalowanej krytyki jego następcy. Jednocześnie zostają przez Lisickiego przemilczane fragmenty, w których Benedykt stanowczo odrzuca krytykę Franciszka. Jest tam o mowa o tym, jak grzecznie upomina odwiedzających go kontestatorów papieża oraz mówi o nieoczekiwanej życzliwości ze strony swojego następcy.
"Musi uderzać, z jaką ostrożnością papież mówi o swym następcy. «Każdy ma inne charyzmaty. Franciszek to człowiek praktycznych działań. Był długo arcybiskupem, zna się na swoim fachu, przedtem pełnił funkcję przełożonego u jezuitów i nie brakuje mu odwagi do podejmowania spraw organizacyjnych»"
Autor dodaje: "Nie jest to, trzeba przyznać, wiele. Tym bardziej że nie wiadomo, jak owe słowa interpretować. Co oznacza ta gotowość do podejmowania spraw praktycznych?". Wychodzi na to, że podczas pontyfikatu Franciszka już nie tylko sam Franciszek mówi niezrozumiale. To częsty zarzut. Również Benedykta coraz trudniej rozszyfrować i stwierdzić, co ma na myśli w swoim - autoryzowanym zresztą - wywiadzie.
Po raz kolejny powraca kwestia jego rezygnacji z urzędu: "Jest też bardzo oszczędny, jeśli chodzi o dwie inne palące kwestie. Swoją abdykację tłumaczy tak, jakby chodziło o proste ustąpienie ze stanowiska. Mniej więcej tak, jak zapewne wyjaśniałby odejście z urzędu zmęczony już i schorowany menadżer wielkiej firmy. W gruncie rzeczy nie wiadomo właściwie, dlaczego Benedykt ustąpił. Podany przez niego powód - że z powodu stanu zdrowia nie mógł uczestniczyć w wyprawach za Atlantyk - brzmi mało wiarygodnie".
To jest poważne nadużycie. Mamy do czynienia z manipulacją treści wywiadu oraz brakiem szacunku dla następcy św. Piotra. Benedykt mówi o swoim stanie zdrowia, o zmęczeniu fizycznym, o aspekcie administracyjnym, o krzyżu, jakim jest papiestwo, o krytyce, z jaką sądził, że się spotka, i o wątpliwościach, których doświadczał. Swoją decyzję również przemyślał i konsultował.
Dalej Lisicki przechodzi do własnej interpretacji "ciągłości i natury urzędu papieskiego", który miał doznać poważnego uszczerbku wskutek decyzji o rezygnacji z urzędu.
"Podobnie niejasne są inne tłumaczenia: «Jeśli nie da się właściwie wypełniać zleconej misji, staje się jasne, że nie dysponuje się zdolnością, więc należy - dla mnie to oczywiste, ktoś inny ma pewnie odmienne zdanie - zwolnić miejsce». Oznacza to jednak, że sprawowanie urzędu Piotra przestaje być powołaniem, czymś, co przyjmuje się na całe życie, jest tylko czasową funkcją, z której w każdej chwili można zrezygnować. Wszystko zależy od subiektywnej oceny danego papieża. Pozostaje to nie tylko w sprzeczności z całą tradycją rozumienia urzędu papieskiego, ale też pociąga za sobą całkiem osobliwe konsekwencje. Jak to możliwe, żeby papież, który jest zastępcą Chrystusa na ziemi, mógł po prostu odejść? W oczywisty sposób pociąga to za sobą osłabienie autorytetu i zakwestionowanie świętości urzędu"
Lisicki nie chce lub nie może zrozumieć tego, co zrobił Benedykt XVI. Papież emeryt dokonał tego, co w duchowości ignacjańskiej nazywa się "rozeznaniem duchowym". W ten sposób zdecydował o tym, co dla Kościoła w XXI wieku będzie lepsze. Za takowe uznał swój akt rezygnacji. Tym samym zmienił wizję Kościoła w sposób zasadniczy, może w nie mniejszym stopniu niż Jan XXIII. Jestem przekonany, że tak właśnie historia zapamięta Benedykta XVI.
Nie można nie brać pod uwagę, nazwijmy to, fenomenu świętych papieży XIX i XX wieku. Cieszymy się ich prawdziwą obfitością w ostatnich 150 latach. To bardzo kontrastuje z wiekami poprzednimi, nie licząc początków chrześcijaństwa. Dowodzi to żywotności Kościoła oraz wagi, jaką przykłada się do roli papieża-lidera.
Franciszek jest 266. następcą św. Piotra. Pośród tej grupy 266 biskupów Rzymu mamy 81 świętych (prawie 31%) i 10 błogosławionych (niemal 4%), co daje w sumie 91 (34%) papieży wyniesionych na ołtarze. 74 spośród nich (81%) żyło w pierwszym tysiącleciu. Przez 843 lata (1003-1846) na Stolicy Piotrowej zasiadało 114 papieży. Tylko czterech zostało kanonizowanych, a siedmiu beatyfikowanych. W okresie prawie dwustu lat (1370-1566) nie pojawił się nikt, kto zasłużyłby na miano błogosławionego lub świętego. Dla kontrastu, od roku 1846 (ostatnie 170 lat) mieliśmy jedenastu papieży, nie licząc Benedykta i Franciszka. W tym gronie mamy już czterech świętych i jednego błogosławionego. Kolejne dwa procesy beatyfikacyjne są w zaawansowanym stadium.
Taki obraz czcigodnej siły duchowej następców Piotrowych ostatnich 170 lat zobowiązuje. Potwierdza też funkcjonujący na niespotykaną dotąd skalę psychologiczny "mit papiestwa". Składa się niego także stosunkowo późny debiut medialny w radiu (lata 30.) i telewizji (lata 40.), jak również dostęp dziennikarzy i wiernych do osoby papieża (lata 70.). Musimy zdać sobie sprawę z tego, że "papież bliski wszystkim" to fenomen niemający jeszcze pięćdziesięciu lat. Nie bez znaczenia był sukces charyzmatycznej (medialnej) osobowości papieża Polaka. W tej sytuacji łatwo można zapomnieć, że papież jest przede wszystkim człowiekiem. Jeszcze łatwiej nie wziąć pod uwagę tego, że zaczyna on swoją posługę w chwili, gdy normalni ludzie przechodzą na emeryturę.
Odsuwając na bok dywagacje historyczne, trzeba stwierdzić, że "świętość urzędu Piotrowego" i jego postrzeganie miało się bardzo różnie. Nie przypisujmy więc Benedyktowi XVI odpowiedzialności za procesy, które są od niego niezależne.
W dalszej części Lisicki wyciąga bardzo daleko idące wnioski, z którymi nie można się zgodzić. Po pierwsze myli on funkcje tekstu wywiadu z oficjalnymi wypowiedziami, które Joseph Ratzinger formułował, pełniąc różne urzędy w Kościele. Dalej: wykorzystuje opinie człowieka, który szczerze i życzliwie odpowiada na pytania dotyczące historii jego życia, czasem bardzo się przy tym odsłaniając. Następnie Lisicki używa tych opinii jako argumentu przeciw samemu Benedyktowi. Imputuje mu nieroztropne i nieodpowiedzialne podejmowanie decyzji. Można się poczuć tak, jak gdyby ktoś wszczął proces karny emerytowanego sędziego czy wojskowego na podstawie jego przemyśleń, którymi ten podzielił się ze swoimi wnukami w atmosferze zaufania. Próbuję sobie tłumaczyć tak ostrą ocenę Lisickiego jego osobistym rozczarowaniem "mitu" Benedykta XIV. Nadal jednak wydaje mi się ona grubo przesadzona.
Wyciągając słowa papieża emeryta z wywiadu, Lisicki formułuje następujące oceny: "Jeśli każdy może dowolnie oceniać swoją zdolność wypełniania misji, jeśli nie jest ona czymś dożywotnim, lecz czasowym, to łatwo sobie wyobrazić, że w nieodległej przyszłości urząd papieski ulegnie daleko idącej sekularyzacji.
I właśnie osobliwy brak namysłu nad skutkami własnych działań jest w całej rozmowie z Seewaldem punktem chyba najciekawszym. W przedziwny sposób widać to, kiedy Benedykt XVI dokonuje rozrachunku ze swoim życiem i przede wszystkim ze swoim zaangażowaniem jako teologa w latach 50. i 60. Zdaje się on nie zauważać koniecznych skutków swoich ówczesnych wyborów dla Kościoła i pozycji chrześcijaństwa".
Ta ocena, jak i kolejna jest zbyt daleko idąca. W tym miejscu odsyłam każdego zainteresowanego do książki Raport o stanie wiary - wywiadu przeprowadzonego przez Vittoria Messoriego z ówczesnym prefektem Kongregacji Nauki Wiary. Tam znajdziemy rzeczową, oficjalną analizę tamtych czasów.
"Ta bezradność papieża emeryta nigdzie nie jest tak wyraźnie widoczna jak w jednym z fragmentów, gdy stwierdza: «Co do podjętych działań, to dołożyliśmy wszelkich starań, nawet jeśli z pewnością zabrakło właściwej oceny reperkusji politycznych i faktycznych następstw». Jak to rozumieć? Jak można «dołożyć wszelkich starań» i jednocześnie nie być w stanie «ocenić reperkusji politycznych i faktycznych następstw»? Marne to tłumaczenie i gdyby tak próbował bronić swych decyzji jakiś polityk czy ktokolwiek odpowiedzialny za wspólnotę - dołożyłem wszelkich starań, ale nie zrozumiałem konsekwencji swoich czynów - nie zostałby pewnie wysłuchany. Drugim uderzającym przykładem bezradności są słowa papieża emeryta tłumaczącego, że nie mógł nic zrobić, żeby przezwyciężyć chaos liturgiczny. Nic, poza… pisaniem książek"
Na tym poprzestanę. W tym miejscu Benedykt XVI staje się już chłopcem do bicia na wszystkie bolączki powstałe po II Soborze Watykańskim. Nie jest dla mnie zrozumiałe takie nagromadzenie żalu wobec człowieka, który stał w pierwszym szeregu ludzi Kościoła od ponad 40 lat. Człowieka, którego troska o Kościół z pewnością podlega ocenie, ale podobna kalumnia nie jest w żaden sposób uzasadniona. Zapraszam do osobistej lektury ostatnich akapitów tekstu Lisickiego oraz własnych przemyśleń.
Jedyna refleksja, obok pewnego niesmaku, jaka mi pozostaje po lekturze tego artykułu, to fakt, że sieje on zamęt. Nie wiadomo, o co autorowi chodzi. Czy to dobrze, że Benedykt zrezygnował z urzędu? Czy to dobrze, że wstrzymał się od głosu w gorących dyskusjach na kościelne tematy? W końcu nie jest jasne, czy cała jego służba Kościołowi nie była jedną wielką pomyłką.
Skomentuj artykuł