Rok temu nasz świat się zatrzymał
Pamiętam dokładnie marzec zeszłego roku. Mój starszy syn wrócił po chorobie ze szpitala i zdążył pójść dwa razy do szkoły. Potem ogłoszono jej zamknięcie i zdalne nauczanie. Zamknięto nas w domach, wysłano na pracę i naukę zdalną, karmiono doniesieniami o kolejnych zakażeniach i zgonach. Nasz świat się zatrzymał.
Wiele razy w ciągu ostatniego roku czułam się jakbym stąpała po kruchym lodzie. Nowe wytyczne wyskakiwały jak z kapelusza na ostatnią chwilę (choćby zamknięcie cmentarzy w listopadzie), zabierając poczucie, że sami panujemy nad swoim życiem i planami. Wiele razy zdarzały się sytuacje, gdy my albo nasi znajomi baliśmy się spotkać, żeby nie nałożono na nas 10-dniowej kwarantanny (dotkliwie doświadczyliśmy braku rąk przy przeprowadzce, bo nasza ekipa miała kontakt z osobą chorą...).
Brak żywego kontaktu z innymi, niemożność wyjścia do kina, kawiarni, na swobodny spacer (bez maseczki). Coś, co kiedyś było naturalne, teraz stało się niedoścignionym marzeniem.
Jesteśmy w grupie szczęśliwców – mój mąż nie stracił pracy. Wielu naszym znajomym obcięto etat albo pozbawiono go całkowicie. Od roku mój mąż pracuje z domu (co było jednym z powodów naszej jesiennej przeprowadzki). Czas, kiedy on pracował w pokoju chłopców, to godziny, gdy ja siedziałam z nimi w salonie. Wspominam to jako jeden z najgorszych etapów mojego macierzyństwa. Ścisk, krzyki i bójki dzieci, które nie miały gdzie się wybiegać i wyszaleć (mieszkamy w bloku). Moja bezradność i ciągłe prośby o ciszę, bo tata za ścianą musi przecież pracować...
Nauczanie zdalne i kwarantanna wiosną zeszłego roku miała jeden plus – moje dzieci bardzo szybko rozwijały się intelektualnie. Zdalne lekcje dla tak małych dzieci to mrzonka, bo odpowiedzialność za nauczanie i tak spada na rodziców.
Na szczęście moje dzieci chciały współpracować – czytać, pisać, rysować. Czas lockdownu sprawił, że mój 7-latek dziś bardzo płynnie czyta, a 4-letni Piotruś po powrocie do przedszkola usłyszał, że zrobił się z niego bystry gaduła. Prawda jest taka, że nauczyciel nie jest w stanie poświęcić 100 procent uwagi jednemu dziecku – rodzic tak. Jeśli tylko chce i nie ma w domu większej ilości pociech. Od znajomych rodziców wiele razy słyszałam opowieści o tym, jak godzinami ćwiczyli z dziećmi pisanie literek, czytanie, naukę liczenia – gdyby nie zamknięto nas w domach, większość z nas nie miałaby takiej możliwości.
Mimo tego, że mam wykształcenie pedagogiczne, jednej rzeczy nie potrafiłam... Mój starszy syn potrzebuje terapii. Ona w marcu też przeniosła się ze szkoły do domu. O ile ćwiczenia od logopedy nie były problemem, to już praca, którą wcześniej wykonywał psycholog – tak.
Czułam na sobie ogromną odpowiedzialność, bo wiedziałam, że terapia powinna mieć swoją ciągłość. Z drugiej strony, nie mam odpowiedniego doświadczenia. Rodzic to nie terapeuta. Sama potrzebowałam wtedy wsparcia, a sytuacja postawiła mnie w roli wspierającego. To doświadczenie nauczyło mnie, że trzeba czasem szukać pomocy za wszelką cenę i nie dawać się wmanewrować w coś, czego nie powinno się robić – szczególnie własnemu dziecku. I sobie przy okazji również.
Często myślę o dzieciach, które w tym czasie siedziały i w niektórych przypadkach nadal siedzą w domu zupełnie same. Z jednej strony rodzice na umowach śmieciowych, którzy musieli pracować by przeżyć. W innych sytuacjach – rodziny dysfunkcyjne i patologiczne. Gdy tym dzieciom odebrano w jakiś sposób możliwość wyjścia z domu, często też jedyny posiłek w szkolnej stołówce – w ich małych sercach i głowach musiał rozgrywać się dramat. Będąc mamą, nie potrafię wobec takich tragedii przejść jakby nic się nie działo...
Od wielu lat, gdy coś złego się dzieje, szukam sił i pocieszenia w kościele. Lubię przychodzić do mojej parafialnej świątyni, gdy jest jeszcze pusta i posiedzieć w ciszy. To koi, zmienia optykę patrzenia. Rok temu nie tylko moja codzienność zamknęła się w czterech ścianach małego salonu. Moje życie duchowe również.
Okres Wielkiego Postu wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Pamiętam swoje łzy, gdy oglądając transmisję z drogi krzyżowej, czułam tylko ból i pustkę. Ze ściśniętym sercem wspominam mszę, którą oglądaliśmy z dziećmi z Łodzi i moment Komunii, gdy o. Jacek trzymał w górze Najświętszy Sakrament byśmy mogli się w Niego wpatrywać. Moje serce wyło z tęsknoty i bólu. I choć jestem ogromnie wdzięczna łódzkim jezuitom za kawał dobrej roboty i wszystko to, co tworzyli dla dzieci wiosną zeszłego roku - to gdy tylko otworzono kościoły, wróciliśmy na msze na żywo. Od tamtej pory jej nie opuszczamy, a gdy tylko jest możliwość zabieramy ze sobą dzieci.
Rok temu nie tylko moja codzienność zamknęła się w czterech ścianach małego salonu. Moje życie duchowe również.
Dla nas czymś naturalnym jest to, że walczymy o niedzielne msze, ja staram się chodzić na nie również w ciągu tygodnia. Moje dzieci wiedzą, że niedziela jest dniem, gdy razem jedziemy do Gdyni (w naszym parafialnym kościele jest trzy razy więcej ludzi...). Usłyszeliśmy kiedyś od znajomego kapłana, że nas podziwia, bo przychodzimy z dziećmi na mszę i się nie boimy. To jednak nie jest prawdą. Różne lęki towarzyszą nam od marca zeszłego roku nieustannie. Doszliśmy jednak do takiego miejsca, że nie chcemy dobrowolnie rezygnować z czegoś, co daje nam życie. Widzimy jednak, że wiele osób do kościoła nie wróciło.
Nie wiemy, jak będą wyglądały najbliższe miesiące i lata. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy za chwilę obostrzenia się poluzują czy wręcz przeciwnie. Dziś doceniamy każdy dzień w szkole i przedszkolu. Każdą odbytą terapię i spotkania z ludźmi. Każdą mszę i spowiedź. Każdy uścisk dłoni i spojrzenie pełne pokoju – tego bowiem pragnę jak tlenu. By zapanował pokój...
Skomentuj artykuł