Sprawa ks. Dymera to najjaskrawszy przykład przewlekłości postępowań kościelnych
Trzydzieści lat przeszło czekać o. Tarsycjuszowi Krasuckiemu na sprawiedliwość… To nie pomyłka: od czasu, gdy został wykorzystany seksualnie przez ks. Andrzeja Dymera minęło trzydzieści lat, ponad 27 upłynęło zaś od czasu, gdy pierwszy raz dokonał zgłoszenia swojej krzywdy ówczesnemu biskupowi szczecińskiemu.
Blisko 19 lat minie za moment od dnia, w którym formalnie ruszyło jakieś postępowanie kanoniczne, a prawie dwa lata instytucjom kościelnym zajęło zastanowienie się nad tym czy mogą poinformować o. Tasycjusza, o tym, że ksiądz, który go skrzywdził, został uznany za winnego. I to też nie wprost, ale za pośrednictwem jego pełnomocnika.
Sprawa ks. Dymera, jak przyjęło się ją powszechnie nazywać, to bodaj najjaskrawszy przykład przewlekłości postępowań kościelnych, gry na zwłokę i „zmęczenie materiału”, bo być może pokrzywdzony sobie odpuści i przestanie wreszcie zawracać głowę. Ojciec Tarsycjusz miał w sobie dużo samozaparcia, ogromną determinację, by sprawę doprowadzić do końca. I właściwie ją doprowadził, choć dla zamknięcia tematu przydałoby się, by ci którzy w tej sprawie zawalili głośno powiedzieli „przepraszam”, a także, by wyciągnięto wobec nich przewidziane przez kościelne prawo konsekwencje. Niespecjalnie się na to zanosi. Wielu winnych zaniedbań w tej sprawie już nie żyje, a postępowanie w odniesieniu do abp. Andrzeja Dzięgi (obecny metropolita szczecińsko-kamieński) trwa już ponad dwa lata i końca nie widać. A nawet jeśli jakieś zakończenie nastąpi, to trudno przewidzieć czy ktokolwiek, w sposób oficjalny, o jego wyniku oficjalnie poinformuje.
Tego typu przypadków, w których osoby pokrzywdzone przez długi czas oczekują na sprawiedliwość, jest mnóstwo. Postępowania trwają latami. Z jednej strony Kościół zapewnia, że ważne jest dla niego dobro ofiar, z drugiej zaś ową przewlekłością postępowań powiększa ich krzywdę. Wiele z tych osób spotyka się – nie tylko w swoim najbliższym środowisku – z ostracyzmem, oskarżane są o bezpodstawne zarzucanie ka, itd. Wykorzystywane jest to także przez osoby, które problem wykorzystywania seksualnego małoletnich w Kościele usiłują pomniejszyć lub wręcz zanegować. Odwołam się tu do swojego – na tle sprawy o. Tarsycjusza delikatnego przypadku. W czerwcu 2020 r. złożyłem zawiadomienie o możliwych zaniedbaniach biskupa Henryka Tomasika. Sprawa już się zakończyła. Zarówno ja – jako zawiadamiający – jak i pokrzywdzeni zostaliśmy o tym poinformowani telefonicznie. Nikt nie dostał żadnego dokumentu w sprawie. Nikt nie ogłosił publicznie zakończenia postępowania oraz nałożonych na biskupa sankcji – wiemy o nich ze źródeł nieoficjalnych.
Ten brak informacji ma podwójny wymiar. Najpierw pokrzywdzeni. Podobnie jak o. Tarsycjusz wiedzą, że postępowanie w sprawie biskupa się zakończyło, ale tego co ustalono nie wiedzą. W diecezji radomskiej wciąż trwa proces kanoniczny w odniesieniu do sprawcy ich krzywdy, a ponieważ na gruncie państwowym sprawę umorzono z uwagi na przedawnienie, nie ma żadnego jednoznacznego, oficjalnego potwierdzenia jego winy. W związku z tym pewne środowiska uznają go za niewinnego – zarzucają osobom pokrzywdzonym bezpodstawne oskarżenia, itp. Powyższe dotyczy też mojej osoby, bo całą historię opisałem. I też de facto nie wiem nic o sankcjach w odniesieniu do biskupa. A przecież prawo wyraźnie mówi, że osobie oskarżonej – jeśli nie potwierdziłyby się zarzuty – należy przywrócić dobre imię. I co zrobić jak nie ma oficjalnej informacji? A na dodatek nuncjatura oraz watykańskie dykasterie milczą?
Z drugiej strony – trzeba to też uczciwie zaznaczyć – owa przewlekłość dotyka także tych, którzy mieli się przestępstw dopuścić. Biskup zawiesza taką osobę, prewencyjnie nakłada jakieś ograniczenia i odsyła do tzw. rezerwy kadrowej. W sytuacji, gdy jakiś kapłan został oskarżony bezpodstawnie i nie ma sobie nic do zarzucenia, dłuższe trwanie w niepewności też odbija się na psychice. Także jest podstawą do licznych plotek, itd.
Jak z tego impasu wybrnąć? Wydaje się, że przede wszystkim wzmocnienia kadrowego potrzebuje watykańska dykasteria. Po to, by procedowanie spraw przyspieszyć. Z drugiej strony doprecyzowania wymagają przepisy dotyczące informacji o danym postępowaniu. Teoria mówi, że na każdym etapie postępowania mają prawo żądania informacji oraz, że nie można im nakazywać milczenia. Ale to teoria. Jak to wygląda w praktyce pokazuje sprawa o. Tarsycjusza. I kolejna sprawa, to kwestia informowania wspólnoty Kościoła, szerzej zaś opinii publicznej. Niby coś tam w kościelnych przepisach mgliście jest, a jak jest w istocie też widać.
Powoli w kwestii wykorzystywania seksualnego na różnych poziomach idziemy jako Kościół do przodu. Ale choć w pewnym momencie wydawało się, że nastąpiło przyspieszenie, to jednak od pewnego czasu wydaje się, że nie tylko procesy się zatrzymały, ale że wręcz zaczęliśmy się cofać. Determinacja – taka jaką miał i ma w sobie o. Tarsycjusz – jest zatem potrzebna wielu ludziom w Kościele. Z tej drogi nie wolno już zawracać.
Skomentuj artykuł