Światowość uwodzi katolickie
Kocham Kościół za genialny zmysł, dzięki któremu wynosi na ołtarze wielu wychowawców i szalonych społeczników: św. Urszula Ledóchowska, św. Jan Bosco, św. Wincenty Pallotti, bł. Edmund Bojanowski, bł. Zofia Czeska. Święci patroni niedocenionej pracy, czasem beznadziejnej, lub takiej, w której nigdy nie zobaczy się efektów swojego poświęcenia. Słowa abp Henryka Hosera na temat duszpasterstwa małżeństwa i rodziny w naszym kraju, uczyniły dużo fermentu i niejednego wytrąciły z dobrego samopoczucia. Dotykają sfery, o której wszyscy - jako żywo - w Kościele dyskutują; wszyscy wiedzą, że jest problem; wszyscy wiedzą jak go rozwiązać i nad którym wszyscy lubią sobie ponarzekać. I… generalnie na tym się kończy. Dlaczego? Patrz wyżej! Brakuje - jak u świętych już tutaj wspomnianych - wiary, że się pracuje "pomimo", pomimo, że ta praca nie przynosi widoków na przyszłość, że ciężko o jakieś spektakularne efekty, że statystyki nas miażdżą, że tak po ludzku, ręce opadają. Gdyby jednak Kościół przyjął taką logikę, zdradziłby swojego Pana i drogę krzyża, gdzie "skuteczność" mierzy się zgoła inną miarą - warto zatem uderzyć się w pierś i zadać sobie pytanie, czy do ewangelizacji, o kształcie której też tak dużo deliberujemy, nie wkrada się coś zgoła przeciwnego: "gwiazdorzenie" lub działanie na pokaz, rodem z kampanii wyborczej naszych wybrańców na Wiejskiej. Czy to, co krytykujemy jako "światowe", nie spenetrowało naszego sposobu życia i dzielenia się wiarą? Czy nie mijamy się z istotą, kiedy całą energię koncentrujemy na krótkotrwałych, czasem spektakularnych środkach, tymczasem cel gdzieś nam umyka.
W Metropolii Katowickiej, co roku organizowane - przy współudziale władz samorządowych - jest Metropolitalne Święto Rodziny. Czy to wydarzenie ma wpływ na codzienne życie rodzin?! Żaden lub znikomy. Jest za to feta, splendor i duże koszta. W ubiegłym roku, wyprzedziliśmy nawet papieża Franciszka ogłaszając - przed watykańskim synodem - Rok Rodziny (XII 2013 r. - XII 2014 r.). Gdyby tak przeprowadzić ankietę wśród wiernych naszych diecezji (tzn. gliwickiej, opolskiej i katowickiej), to dowiemy się, że większość z nich nawet nie ma świadomości, że taki rok przeżywaliśmy. Inicjatywa zgasła zanim zaczęła płonąć. No, ale co tam, zorganizujmy kolejne sympozjum - w tym jesteśmy naprawdę świetni: jest problem to jest temat, zwołujemy największe sławy, zapraszamy gości, robimy kampanię, organizujemy koncerty, słuchamy wykładów (przy okazji których prelegenci zbierają punkty do habilitacji czy innego dorobku intelektualnego). Następnie drukujemy, wydajemy, a to wszystko po to, aby owe komentarze mogła przeczytać tylko garstka osób, a jeszcze mniej mogło je zrealizować lub wprowadzić w życie. Uprawiamy "politykę" niezliczonych komentarzy bez praktycznego odniesienia - przed czym przestrzega papież Franciszek w adhortacji o głoszeniu Ewangelii (Evangelii gaudium, 201). Wstyd się przyznać, że szkoda lasów na papier, no ale cóż, uspokoiliśmy sumienie: "Przecież coś robimy!". Kuriozalność opisanej tu praktyki polega jednak na tym, że prawdziwy odbiorca tych pysznych uroczystości - czyli przeciętna rodzina Kowalskich, borykająca się z różnymi problemami - nie stanie się beneficjentem owych imprez, ponieważ nawet tam nie dotrze: albo nie zostali zaproszeni albo bieda i beznadzieja życia już dawno wyrzuciła ich poza margines, zresztą, źle by się czuli w takim towarzystwie. W ten sposób przepaść pomiędzy naszymi salonami a rodzinami, które nie dają sobie rady jest namacalna i staje się coraz większa. W tym kontekście nauczanie papieża Franciszka to dynamit wysadzający nasze "czcigodne" praktyki do góry nogami. Franciszek uczy, że w centrum Kościoła jest ubogi (por. EG 48. 198), a drogą do niego nie są kolejne konferencje naukowe na temat biblijnej kategorii anawim, albo też struktury, instytucje, godności, stanowiska, tytuły ale konkretna odpowiedź na "tu i teraz" współczesnego człowieka i porozbijanych rodzin. Dla przykładu, jeden z rozdziałów tej pomocy pisze działalność charytatywna Kościoła, której nie należy mylić z lukrem dobrych uczynków. W tym kontekście Caritas to nie tylko jakiś pobożny gadżet, ale sedno Kościoła, które stanowi o jego istocie - "przynależy do istoty jego pierwotnej misji" - zwracał uwagę w encyklice o miłości papież Benedykt XVI (Deus caritas est, nr 32). Podobnie jest z rodzinami, o które upomniał się apb Hoser - założę się, że niejedno magisterium, ba, doktorat, napisalibyśmy w oparciu o przeprowadzone sympozja, konferencje poświęcone drodze rodziny i jej kryzysowi we współczesnym świecie i Kościele, drodze, która - jak pokazuje nasza praktyka - ma "nie po drodze" z tymi, którzy tą rodzinę budują lub do złożenia której się przygotowują.
Stępiły się nasze duchowe zmysły i jako odpowiedzialni za głoszenie Dobrej Nowiny już nie tylko nie mamy zapachu ale i nie rozpoznajemy zapachu powierzonych nam owiec (por. EG 24). Czasem przypominamy lekarza, który owszem, ma wiedzę i tytuły, ale gdzieś w głębi gardzi, brzydzi się swoim pacjentem i traktuje go "z góry", jak przedmiot. Potrafimy tak dużo i pięknie mówić o rodzinie, ale za to, z jakim wielkim trudem przychodzi przeoranie świadomości o potrzebie zakładania profesjonalnych poradni rodzinnych przy parafiach, lub przynajmniej w dekanatach, których pracownicy byliby uczciwie wynagradzani przez kurie diecezjalne (z umową o pracę!), a nie na zasadzie koperty od księdza proboszcza. Może mniej pieniędzy przeznaczajmy na blichtr - odnawianie gzymsów i rynien w starych, już dawno wymarłych opactwach, na restaurację figur świętych czy organizację kolejnego sympozjum. Nie dyskutujmy o problemach małżeństwa i rodziny, ale zacznijmy je rozwiązywać; zamiast wić ciepłe gniazda w miejscach naszej pracy i powołania wyjdźmy do ludzi ubogich. Oni sami nie przyjdą. Nie biadolmy nad kryzysem rodziny, tylko pomóżmy jej godnie żyć. Wzmocniona rodzina ochroni się przed wszelkimi "homoeksperymentami". Przestańmy narzekać na dzieci i młodzież, że "jacy oni okropni i że nie wiedzą, co ze sobą zrobić" - tylko wyjdźmy do nich z konkretnymi propozycjami zagospodarowania czasu. Nie mamy innej perspektywy, gdyż nasze chrześcijaństwo stanie się niebawem salonowe, a takie chrześcijaństwo - Bogu dzięki! - straci wiarygodność i umrze (por. EG 272). Choć, mimo wszystko, jest nadzieja - jeśli ob-umrze, wtedy wyda owoc (por. J 12,24): "Wyjdźmy więc, aby ofiarować wszystkim życie Jezusa Chrystusa. […] wolę raczej Kościół poturbowany, poraniony i brudny, bo wyszedł na ulice, niż Kościół chory z powodu zamknięcia się i wygody kurczowego przywiązania do własnego bezpieczeństwa" (EG 49).
Skomentuj artykuł