Święty od życia na pełnej petardzie
Kilka dni temu zostałem publicznie zapytany, czy uważam ks. Jana Kaczkowskiego za świętego. Moja odpowiedź (i jej jednoznaczność) zaskoczyła nawet mnie samego.
Tak się złożyło, że spotkanie, na którym padło to pytanie, odbywało się dzień po oficjalnym ogłoszeniu przez papieża Franciszka "nowej drogi do świętości". Drogi, która polega na docenieniu "daru życia", czyli radykalnego poświęcenia swojego życia dla innych.
W takim kontekście, kiedy przyszło mi się zmierzyć z pytaniem, czy uważam księdza Kaczkowskiego za świętego, odpowiedź była dla mnie oczywista. Bo przecież na własne oczy widziałem, jak mocno Jan żył wiarą i miłością. I jak świadectwo jego życia wpłynęło na wielu ludzi. Znamy historie tych, którym Hardy Johnny pomógł odnaleźć nadzieję w tragediach choroby, umierania i innych potwornych kryzysach życiowych. Ale to nie wszystko.
Życie postawione do góry nogami
Wychodziłem z uroczystości pogrzebowych w Sopocie, kiedy podeszły do mnie dwie dziewczyny. W trakcie krótkiej rozmowy okazało się, że są studentkami medycyny. Zanim pierwszy raz usłyszały o ks. Janie, miały już wszystko poukładane w głowie. Plany na przyszłość, konkretna droga rozwoju, kariera, wymarzona specjalizacja.
No ale później usłyszały o nim. Zaczęły drążyć, szukać, czytać. Krok po kroku coś się w nich zmieniało. Aż w końcu przyszła radykalna decyzja. Poczuły, że ich powołaniem jest opieka i towarzyszenie umierającym ludziom. Wszystkie plany zostawiły na boku i zaczęły pracę w hospicjum. Ze łzami w oczach powiedziały mi, że dzięki niemu zrozumiały, co to znaczy służyć swoimi talentami drugiemu człowiekowi.
Z palarni do seminarium
Na pogrzebie podszedł do mnie też młody chłopak. Chwycił mnie za rękę i powiedział, że Jan bardzo chciał, żebyśmy się poznali. Po chwili dowiedziałem się, że jest księdzem. Kilka miesięcy później Damian w rozmowie z Katarzyną Olubińską opowiedział o tym, jak ks. Kaczkowski niespodziewanie wtargnął do jego życia i zmienił je na zawsze.
"To było spotkanie na katechezie. Wszedł ksiądz, kulawy, ślepawy, w wymiętolonej sutannie. Co taki gość może nas nauczyć? To się szybko zmieniło. Przez swój sposób bycia, przez to, jaki był... pomagał innym".
Kiedy pierwszy raz usłyszał od Jana, że zostanie księdzem, odpowiedział, żeby sobie nie żartował. "Miałem dziewczynę, inne priorytety. Liczyła się dobra zabawa i rozrywka. Życie z dnia na dzień. I właśnie on pokazał mi, że takie życie nie ma sensu. Mieliśmy taką swoją palarnię, w której paliliśmy papierosy. Jan mnie tam zobaczył i zdziwił się, że nie pojechałem do domu. Wziął mnie ze sobą na oddział do szpitala do chorych. Tam zobaczyłem, czym jest prawdziwe życie".
Później było seminarium i przedziwny splot historii. Tego samego dnia dowiedzieli się, że mają raka. Ich relacja przetrwała do końca. W trakcie ostatniego spotkania Jan poprosił swojego wychowanka o spowiedź. I często mu powtarzał, żeby pamiętał, że w życiu najważniejsza jest miłość".
Chłopak wyciągnięty z bagna
Patryka spotkałem w jednej z puckich restauracji. Jest fantastycznym kucharzem. Ma piękną rodzinę. Ale nie zawsze było tak różowo. Kilka miesięcy temu opowiedział swoją historię Edycie Drozdowskiej.
"W pudle można tęsknić za rodziną, ale nie ma miejsca na uczucia dla kumpli. Zasada jest prosta: biją kogoś, nie reaguj. Inaczej będziesz miał przerąbane. 4 lata i 6 miesięcy, taki był mój wyrok (...) Myślałem, że ćpanie to jest max, który może mnie spotkać. Byłem w przestępczym półświatku zamknięty jak w pudełku od zapałek. Nie widziałem innej drogi (…). Bywało, że w domu nie było co jeść, ojciec pił, a mama robiła, co mogła. Kradzieże i bójki skończyły się sześcioma wyrokami w zawieszeniu".
360 godzin do odpracowania na cele społeczne. Miejsce: Puckie Hospicjum. "To było lato 2010. W hospicjum znalazłem się za karę, przez jazdę na rowerze po alkoholu. Dziękuję za nią do dziś. I sędzinie, i Bogu". W hospicjum Patryk od nowa uczył się życia. Takiego, w którym na święta ludzie siadają do wspólnego stołu, mówienie prawdy to norma, a dbanie o chorych daje szczęście temu, kto dba. Mimo kary, która okazała się prawdziwą resocjalizacją, musiał wrócić do więzienia, żeby odbyć wyrok.
"Jan na pożegnanie dał mi kopię umowy i powiedział, że jeśli moralnie przez to przejdę, to mam gdzie wracać. A w celi mnie odwiedził. Wyobrażasz sobie, jak to wyglądało? Sala więzienna, przestępcy, a mnie przytula gość w sutannie!" Wcześniej ksiądz uciekł ze szpitala, żeby zeznawać w sądzie. Żeby Patryk mógł już nie wracać do więzienia, nie udało się. Za dobre sprawowanie wyszedł po roku i sześciu miesiącach, czyli o trzy lata wcześniej. Z więzienia odebrał go ksiądz Jan. Był dla niego szefem, przyjacielem i tatą. Z relacji ze swoim biologicznym ojcem nie pamięta ani jednej dobrej chwili.
Najmłodsza wolontariuszka
Zuzię poznałem trzy miesiące temu. Jechałem pociągiem z Pucka do Gdyni. Podeszła do mnie uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczynka z kartką i wielkim markerem w ręce. Poprosiła o autograf i powiedziała, że razem z mamą są wolontariuszkami w hospicjum. Kiedy zapytałem ją, ile ma lat, odpowiedziała: "Siedem, czyli tyle ile Puckie Hospicjum".
Zuzia działa prężnie. Angażuje się w akcje charytatywne, sama wymyśla pomysły na pomaganie, odwiedza podopiecznych hospicjum.
W kwietniu wspomogła krakowski kolektyw Zupa na Plantach. Oddała pieniądze z własnej skarbonki, żebyśmy mogli ugotować posiłek dla bezdomnych.
Bezinteresowna miłość
Przytoczyłem kilka historii. Jest ich o wiele więcej. W zasadzie nie ma miesiąca, żebym nie dostał kilku maili, w których ludzie piszą, jak Jan zmienił ich życie. To samo dzieje się na różnych spotkaniach, w których biorę udział. Zawsze po ktoś mnie zaczepia i dzieli się swoim doświadczeniem.
Ich opowieści są bardzo różne, ale jest jeden wspólny mianownik. Ksiądz Kaczkowski otworzył im oczy i zainspirował do bezinteresownej miłości w działaniu. Pokazał im przestrzeń wiary, która pociąga i zmienia serce tak, że chcemy się tym dzielić z innymi.
Jan uczył nas wszystkich czułości, troskliwości, wrażliwości na drugiego człowieka. Równocześnie subtelnie przypominał, że źródłem miłości nie jesteśmy my sami, ale Bóg, który wszystkich nas szalenie kocha. A przecież o to chodzi w świętości. Właśnie dlatego nie boję się go nazywać świętym Janem od życia na pełnej petardzie. Czyli mówić inaczej - od kochania ze wszystkich sił.
Piotr Żyłka - redaktor naczelny DEON.pl, współautor "Życia na pełnej petardzie"
Skomentuj artykuł