Ta wojna jest kolejną porażką Zachodu

(fot. FreedomHouse / Foter / CC BY)

"Zatrzymajcie tę wojnę, a nie będziemy uciekali z naszego kraju". Nie kłóćmy się o kwoty, to jest o to, jaką ilość wody z tonącej łodzi ma wylać każdy kraj, ale zatkajmy dziurę, przez którą ta woda się wlewa. Ratujmy siebie i ich jednocześnie.

Jeszcze do niedawna wojna na Bliskim Wschodzie nie była dla nas, Europejczyków, uciążliwa. Bo co mieliśmy do różnic w wierzeniach muzułmanów? Nie jesteśmy ani sunnitami, ani szyitami. To była ich sprawa. Mogliśmy tylko obojętnie wzruszyć ramionami.

Tak naprawdę jednak nie bardzo możemy tak dalej robić. Jesteśmy powiązani z regionem Bliskiego Wschodu, gdzie toczy się wojna, zbyt wieloma więzami. Wśród nich jest również więź religijna łącząca nas, chrześcijan. Chodzi o region, skąd historycznie nasza religia się wywodzi. Teraz jej egzystencja jest tam zagrożona.

Wojna w tamtym regionie wydawała się politykom najlepszym rozwiązaniem. Chcieli oni poprzeć słuszną walkę uciskanego ludu przeciwko tyranowi. O tym mówiły nam nieustannie światowe media.

Dlatego też nie wzbudziło w nas protestu milczenie mediów i światowych polityków, gdy Jan Paweł II bardzo dobitnie wzywał do zaniechania planów inwazji na Irak. Zbywano je milczeniem i porozumiewawczymi uśmieszkami. Jego głos, że "wojna jest zawsze porażką ludzkości", został zignorowany. Uważano, że należy działać energicznie, używając skutecznych środków zaradczych. O prawdziwych motywach (jak zwykle) nie było mowy.

Zmontowano zatem koalicję, aby zaprowadzić demokrację na Bliskim Wschodzie. Nazywano to również "nowym porządkiem". Gdy nie udała się wojna z Irakiem, porażkę tę potraktowano bardzo pobłażliwie i szybko zwrócono uwagę świata na prometejską "arabską wiosnę". Z tą "wiosną" też się nie powiodło, szczególnie zaś z jej prometejskością. Chociaż odniesiony został jeden "sukces" - rewolucyjne wojsko libijskie zaszlachtowało proszącego o darowanie mu życia tyrana, pułkownika Kadafiego.

Wojna jednak nie traciła impetu, mimo, że tak tragicznie się rozwijała. Nie tracono determinacji w walce o pokonanie Asada, gdyż Syria musiała być koniecznie zdemokratyzowana. Nawet odkrycie, że dominującą siłą, która wsysała i przejmowała kontrolę nad syryjską zbrojną opozycją, była terrorystyczna Al Kaida w wydaniu Frontu Al Nusra oraz ISIS, nie zahamowało wojennego impetu. Nie przeszkadzało to Europie w dozbrajaniu tej opozycji.

Praktyka dozbrajania nie została powstrzymana nawet po nagłej erupcji Państwa Islamskiego na "wyzwolonych" terenach państwa irackiego i syryjskiego. Prowadzi się ją do dzisiaj. Papież Jan Paweł II mówił: "Za wojnę są odpowiedzialni nie tylko ci, którzy ją bezpośrednio wywołują, ale również ci, którzy nie czynią wszystkiego, co leży w ich mocy, aby jej przeszkodzić". No, ale papież nie był przecież politykiem.

Jako Europejczycy byliśmy oczywiście świadomi tego wszystkiego, co działo się w regionie Bliskiego Wschodu. Wiedzieliśmy, dzięki mediom, że nie było nikogo innego, kto mógłby tam zaprowadzić porządek, jak tylko nasz nowoczesny i oświecony Zachód.

Przed naszym zobojętnieniem i zapomnieniem o okropieństwach wojny skutecznie "broniły" nas terrorystyczne wyczyny Państwa Islamskiego i Boko Haram. Szczególnie drastyczny był horror obcinania głów, w tym również przez małych chłopców, gwałcenia kobiet, sprzedawania ich, jeśli to nie były muzułmanki, na miejskim rynku, ku uciesze ich pobożnych nabywców oraz śluby dorosłych mężczyzn z małymi dziewczynkami.

W takich warunkach zaczęła się wyczerpywać nadzieja ofiar tej brudnej wojny związana z bliskowschodnim "nowym porządkiem". Przepełnione do granic możliwości obozy dla uciekinierów w Libanie, Jordanii czy Turcji nie dawały gwarancji ustabilizowanego, normalnego życia. W takim samym stanie - krańcowego udręczenia i psychicznego wyczerpania - byli uciekinierzy wewnętrzni, czyli cała wielomilionowa armia ludności cywilnej, która koczowała we własnym kraju, stale się przemieszczając tam, gdzie aktualnie nie toczyły się walki.

Dla nas ten świat był tragiczny, ale w dużej mierze miał charakter wirtualny. Tym bardziej że dotyczył religii, która nie stanowi podstawy, tak jak chrześcijańska, naszej europejskiej kultury. Jednak dla krajów Europy Zachodniej sprawa ta nie była tak bardzo wirtualna, mają one bowiem u siebie duże wspólnoty muzułmańskie.

To, co wiedzieliśmy na ogół na temat uciekinierów z Bliskiego Wschodu, to wiadomości, które zbiorczo moglibyśmy nazwać: Lampedusa. Uspokajał nas fakt, że mimo wszystko Unia Europejska radziła sobie jakoś z tym problemem. Oczywiście przy wydatnej pomocy mafii przemytniczych i dobrodziejstwu prawa unijnego, które pozwala swobodnie przemieszczać się po terytoriach państw należących do strefy Schengen.

Nagle jednak pojawił się kryzys. Tysiące uciekinierów wojennych, politycznych i ekonomicznych dostrzegło otwartą furtkę, przez która mogli się dostać do Europy. Dotąd trzeba było wykorzystywać albo drogę konsularną, usłaną tysiącem trudności finansowych, logistycznych i administracyjnych, możliwą do pokonania tylko przez nielicznych, albo też drogę nielegalną, korzystając z usług mafii przemytniczych.

Ta ostatnia ewentualność była niebezpieczna i bardzo droga. Nagle jednak ujawniła się nowa, tania droga, przez Turcję. Wystarczyło dotrzeć do najbliższej wyspy greckiej i już się było na terenie Unii Europejskiej. Potem jeszcze trzeba było tylko odbyć podróż, najczęściej do Niemiec, do czego w ostatnim czasie nawet oficjalnie zachęcano uciekinierów.

Nie trzeba się dziwić zatem zjawisku nagłej "wędrówki ludów", skoro "ziemia obiecana" okazała się tak bardzo bliska: z darmową pomocą państwa w zakresie zakwaterowania, wyżywienia, ochrony zdrowia i znalezienia pracy. No i bezpieczeństwo! Nagle znaleźli ziemię, gdzie będą mogli rozpocząć normalne życie.

Przerwanie przez uchodźców europejskiego systemu ochrony granic stało się bolesnym zderzeniem dwóch światów. Świat wirtualny spotkał się z tym realnym: i to w obu kierunkach. Nagle dla nas, Europejczyków, nie są to tylko medialne wątki i przedmiot dość przypadkowych debat. Teraz widzimy przed sobą konkretnych ludzi, którzy okupują nasze dworce kolejowe, szukają autobusów i samochodów osobowych, aby udać się dalej - do krajów, gdzie czeka ich wymarzony raj.

Idą nawet pieszo i to z małymi dziećmi. Są zdeterminowani, niezależnie od tego, jak ich przyjmujemy. Oni mają dość wojny i biedy. Oni muszą dojść do celu. Nie wiedzą i prawdę mówiąc nie bardzo ich to obchodzi, że sami stają się przyczyną zachwiania tej normalności, do jakiej aspirują.

Co maja jednak zrobić? Wiedzą, że to my jesteśmy w dużej mierze przyczyną ich niekończącej się wojny. Nasze media pokazywały krótki wywiad z małym Syryjczykiem, który na budapesztańskim dworcu kolejowym płaczliwie wołał łamaną angielszczyzną, że on nie chciał przyjechać do Europy, ale musiał: z powodu wojny.

"Zatrzymajcie tę wojnę, a nie będziemy uciekali z naszego kraju". Wtórują mu coraz liczniejsze głosy słyszalne również po europejskiej stronie: skończmy z tą wojną. Nie kłóćmy się o kwoty, jaką ilość wody z tonącej łodzi ma wylać każdy kraj, ale zatkajmy dziurę, przez którą ta woda się wlewa. Ratujmy siebie i ich jednocześnie.

Nie zajmujmy się tylko objawami, ale sięgnijmy do przyczyn. Sprawdza się bowiem słowo wypowiedziane przez Jana Pawła II: "Wojna jest zawsze porażką ludzkości".

Zygmunt Kwiatkowski SJ - jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ta wojna jest kolejną porażką Zachodu
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.