Taka młoda, a taka wymalowana
Nie mam zamiaru demonizować makijażu i zupełnie rezygnować z możliwości uwydatnienia swoich atutów. Różnica polega na tym, że dziś mam wybór - to ja decyduję, czy danego dnia sięgnę po czerwoną pomadkę i tusz do rzęs, a nie moje kompleksy.
„Taka młoda, a taka wymalowana - szkoda cery!” - załamywała ręce moja śp. babcia Lidia, widząc jak jeszcze jako nastolatka stroję się na szkolną dyskotekę. „W twoim wieku wystarczą zadbane dłonie i czyste włosy” - wtórowała starsza siostra, naiwnie wierząc, że to mnie przekona do rezygnacji z kosmetyków. „Jeszcze zdążysz się w życiu namalować” - kwitowała mama. Choć z ust kobiet, u boku których dojrzewałam, słyszałam podobne stwierdzenia wielokrotnie, nigdy nie dawałam im wiary. Może dlatego, że widziałam, jak każda z nich przed wyjściem „do ludzi” skrzętnie pudruje twarz i nakłada na usta szminkę. Skoro chciałam być jak one, po prostu musiałam się malować.
Zaczęło się jeszcze w podstawówce - już wtedy pozwalałam sobie na „dorosłe” kosmetyki, choćby w postaci błyszczyka do ust. Z rozrzewnieniem wspominam zakupione w kiosku za 3 lub 4 zł perfumy „Być może” (ach, te lata 90.!), te „prawdziwe” z wyższej półki, dostanę wiele lat później, już jako dorosła kobieta. W gimnazjum właściwie makijaż to był już standard - tuszowane w pośpiechu na przerwie rzęsy, poprawianie rozmazanej po lekcji wuefu kredki do oczu i nakładanie pachnących owocami błyszczyków na wargi to była codzienność niemal każdej z dziewcząt. Nie malowały się tylko „nudziary” i „szare myszki”. No i jeszcze sportsmenki, ale one miały usprawiedliwienie. Co prawda już wtedy słyszałam w Kościele, zwłaszcza jako uczestniczka spotkań ruchu Światło-Życie, że prawdziwe piękno leży w duszy, a „najlepszy salon SPA to konfesjonał”, ale dla czternastoletniej dziewczynki z kompleksami i ślicznymi koleżankami w klasie brzmiało to jak totalna ściema albo zwykły żart.
Liceum i studia były naturalną kontynuacją sztuki makijażu (której swoją drogą nie opanowałam za dobrze chyba do dziś), tyle że „mejkap” nie był już wyborem, ale narzuconą przez nawyk koniecznością powtarzaną każdego dnia. I choć nigdy nie malowałam się przesadnie (podkład, trochę pudru, odrobina różu do policzków, pomadka), to bez tego podstawowego zabiegu trudno było mi wyjść z domu, jak mawiała moja mama - „do ludzi”. Bo przecież wśród ludzi trzeba wyglądać jak człowiek - zdrowo i rześko, a nie z jakimiś tam krostkami, czy cieniami pod oczami.
Tym sposobem, nie wiadomo jak i kiedy, sama sobie zgotowałam makijażowe piekiełko, uzależnienie sprawiające, że pomadka i puder zaczęły mieć nade mną władzę absolutną. Co więc takiego wydarzyło się w ostatnim czasie, że teraz, w wieku niespełna 30 lat, makijaż nakładam właściwie „z doskoku”, przy bardziej uroczystych okazjach lub po prostu wtedy, kiedy mam na to ochotę?
Wszystko zaczęło się kilka tygodni temu. Zachęcona akcją blogerki Natalii Białobrzeskiej z projektu „Drużyna B” i jej instagramowym hasztagiem #jestemwystarczająca, pewnego dnia zawahałam się, sięgając po podkład do twarzy. Nagle w mojej głowie pojawiła się myśl, że może by tak spróbować bez…? Co prawda światowy Dzień Bez Makijażu minął 5 kwietnia (bez mojego udziału), ale gdzieś w głowie pojawiła się myśl, że właściwie jestem wyspana i wyglądam na tyle dobrze, że nie muszę od samego rana zamęczać swojej twarzy drogeryjnymi specyfikami.
Tego dnia wyszłam popracować do pobliskiej kawiarni. Jako że kawiarenka mieści się w kamienicy, w której mieszkam (właściwie mogłabym schodzić do niej w kapciach i szlafroku, ale ten etap jeszcze przede mną…), w bezpiecznych warunkach mogłam przetestować to, jak czuję się bez „tapety”. Jakież było moje zdziwienie, że ABSOLUTNIE NIKT nie zaszczycił mnie spojrzeniem pt. „ojej, zobacz, wyszła z domu bez makijażu”. Ludzie, skupieni na swoich sprawach, zachowywali się normalnie. Niebo nie zaszło chmurami, ziemia nie rozstąpiła się, słowem - nie skończył się świat. A ja narodziłam się na nowo.
Zaraz przypomniała mi się historia opowiedziana kiedyś w telewizyjnym talk-show przez jedną z polskich aktorek. Kobieta wyznała, że przez wiele lat wstydziła się swojego „krzywego” w jej przekonaniu nosa. Okazało się, że kiedy wreszcie poddała się operacji plastycznej, to… nikt tego nie zauważył. Mimo że tę historię usłyszałam już wiele lat temu, dopiero dziś rozumiem jej sens. Podobnie ze słowami babci („taka młoda, a taka wymalowana”), która miała sto procent racji, sugerując, że młodość nie wymaga „upiększania”.
Czy to oznacza, że teraz moja kosmetyczka świeci pustkami, a poranną toaletę zredukowałam do mydła i pasty do zębów? Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru demonizować makijażu i zupełnie rezygnować z możliwości uwydatnienia swoich atutów. Różnica polega na tym, że dziś mam wybór - to ja decyduję, czy danego dnia sięgnę po czerwoną pomadkę i tusz do rzęs, a nie moje kompleksy.
Ludzie, skupieni na swoich sprawach, zachowywali się normalnie. Niebo nie zaszło chmurami, ziemia nie rozstąpiła się, słowem - nie skończył się świat. A ja narodziłam się na nowo.
Pewnym smutnym paradoksem jest to, że malowałam się jako nastolatka, poprawiając coś, co poprawy nie wymagało. Dopiero teraz, powoli zbliżając się do trzydziestki, czyli kiedy rzeczywiście moja uroda może wymagać bardziej poważnego traktowania, zaczynam doceniać naturalność i patrzę na siebie łaskawszym okiem. Ale jak mówią - lepiej późno, niż wcale.
Skomentuj artykuł