U progu dnia dziecka

Fot. depositphotos.com

Niedawno nasze dzieci dostały zaproszenie na prywatny koncert pewnego zespołu przez nie uwielbianego. "Nie chcemy, by Jadzia i Jasiu zostali zasypani kolejnymi zabawkami z okazji ich nadchodzących urodzin, więc powiedzieliśmy im, że w tym roku wspólnym prezentem z tej okazji i na dzień dziecka będzie zorganizowanie imprezy plenerowej dla wszystkich naszych przyjaciół i znajomych. Jeśli chcecie i możecie, zamiast kupować naszym maluchom upominek, dorzućcie się do zrzutki na opłacenie zespołu" - napisali w postscriptum zaproszenia rodzice bliźniaków, z którymi przyjaźnią się nasze dzieci. Zatrzymał mnie ten pomysł na dłużej. Bo choć jestem entuzjastką tego typu prezentów, to widzę w nim pewne ryzyko.  

Rodzicielstwo to never ending story

Od blisko 11 lat zbieram doświadczenie jako mama. Obecnie wychowujemy z Mężem czwórkę dzieci, ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że moje macierzyństwo na dobre zaczęło się dopiero wtedy, gdy na świat przyszło nasze trzecie dziecko. Dlaczego? Dopiero wtedy przestałam się bać być taką mamą, jaką podpowiada mi serce. 

Pierwsze dziecko to jest totalna rewolucja w życiu i wszystko nowe. Ja należałam do tych mam, które od pierwszego dnia ciąży zaczynają chłonąć wszystko, co jest dostępne (na rynku wydawniczym i w najbliższym otoczeniu) i próbują (z obłędem w oczach) rozeznać się w najnajnajlepszych strategiach rodzicielstwa, metodach wychowawczych i podejściach do karmienia/pieluchowania/uczenia itp. A i tak, gdy położono mi na piersi Borysa, naszego pierworodnego, moją pierwszą myślą było bezradne i nieco paniczne: "Ale ...ale co ja mam teraz, Panie Boże, z tym maleństwem zrobić?!?!". Wspominam ten moment z ogromnym rozczuleniem i wdzięcznością dla naszego Stwórcy, który w niesłychanej swej kreatywności zawsze jest w stanie nas zaskoczyć i zmotywować do rozwoju. Gdy niecałe dwa lata później po raz drugi przeżywałam cud narodzin, nie miałam już w sobie obaw, że nie umiem w obsługę małego człowieka. Panika przyszła jakiś miesiąc później po narodzinach Nadii, gdy okazało się, że nic co skutkowało z Borysem, na małą damę nie działa, a ona sama od pierwszego oddechu jest inna niż jej brat. Jednak to dopiero pojawienie się Iwana, naszego trzeciego dziecka, odarło mnie z resztek złudzeń, że rodzicielstwo wiąże się z jakimikolwiek schematami i przewidywalnością :-) To był też moment, gdy wywaliłam wszystkie poradniki z mojej biblioteczki i po raz pierwszy w pełni zaufałam sobie jako matce. Zaakceptowałam przy okazji, że nie miałam, nie mam i mieć nie będę wpływu na wszystko. Owszem, robię, co mogę, by być dobrym rodzicem, ale staram się nie ulegać pokusie rzeźbienia dziecka tylko i wyłącznie na swoją modłę. Dziś jedyną książką, w której świadomie szukam inspiracji w swoim macierzyństwie, jest Pismo Święte, a ja, jako mama, oddycham pełną piersią, co nie znaczy, że jestem wolna od trosk i lęków. Dominuje we mnie jednak wdzięczność i zadziwienie życiem, które każdorazowo jest cudem i pasmem niespodzianek.

Z innością za pan brat

Przeżywaliśmy niedawno w naszej rodzinie Pierwszą Komunię córeczki. Oprócz ogromu wzruszeń bardzo mocno doświadczaliśmy w tym czasie, jak bardzo dzieci zrodzone i wychowywane przez tych samych rodziców mogą się między sobą różnić. Nadia - podobnie jak jej starszy brat - przystępowała do wczesnej komunii, a uroczystość, którą przeżywaliśmy, miała podobny, kameralny charakter. Przez rok przygotowań słuchała identycznych treści, jak Borys, modliliśmy się i rozważaliśmy podobne fragmenty Pisma Świętego, w dniu jej komunii zgromadziły się wokół niej te same osoby, ba, nawet upominki dostała niemal identyczne jak brat, ale jej odbiór wszystkiego był totalnie, fundamentalnie inny niż w przypadku naszego pierworodnego dziecka. Inne rzeczy ją intrygowały, innych się obawiała, co innego ją wzruszało, na innych rzeczach się skupiała. Jechaliśmy na tradycyjną w naszej rodzinie pokomunijną pielgrzymkę do Częstochowy i nie mogliśmy wyjść z zadziwienia, jak bardzo różnie można przeżywać te same miejsca i wydarzenia. Gdybym miała więc zdefiniować jedną rzecz, której dogłębnie uczy mnie rodzicielstwo, to byłoby to to, że dzieci zawsze są różne. I zaakceptowanie tego faktu bywa w praktyce szalenie trudne.

Ono nie jest mną

Zabawny przykład z życia wzięty. Uczymy dzieci, że nasz strój wyraża stosunek do otoczenia i od maleńkości staramy się, by w niedzielę wyglądali wyjątkowo elegancko i schludnie. W pierwszą niedzielę po komunii zaproponowałam Nadii przecudnej urody prostą, białą sukienkę z delikatnie koronkowymi rękawami, którą dostała w spadku po jednej z kuzynek. Och, jak pięknie w niej wyglądała! Ach, oczami wyobraźni widziałam wręcz tego rozanielonego Pana Jezusa rozpościerającego szeroko ramiona, by znów nakarmić nasze dziecię swoim Ciałem. Tylko, że - ech - gdy popatrzyłam na twarz naszej córki, wiedziałam, że na pewno w tym stroju nie dotrze do kościoła. Wszystko w niej krzyczało: "To nie moja bajka! Nie. Podoba. Mi. Się!". Jak zawsze w takich momentach poczułam irracjonalną złość - czemu ona nie widzi, że tak ślicznie w tej sukience wygląda?! Z zaciśniętymi zębami warknęłam: "Ubierz to, na co masz ochotę". I wiecie co? Do dziś poczytuję sobie to za sukces wychowawczy, że Nadia odwróciła się na pięcie i nie zważając na moją zawiedzioną minę, ubrała to, co lubi i w czym się dobrze czuje. Ta sytuacja to może nieco trywialna, ale jednak ilustracja codziennych wyzwań, jakie Pan Bóg ukrył w rodzicielstwie. Masz zrobić wszystko, by dziecko wychowywać jak najlepiej, chronić przed złem, pomagać rozkwitnąć. Ale nigdy nie zapominaj, że ono nie jest ani tobą, ani do końca twoje. Ono jest co najwyżej Pana Boga, choć Jego pomysł zdaje się sprowadzać do tego, że ono ma być przede wszystkim "swoje". Wolne. Pewne siebie i swojej godności. Tego się niestety nie wysysa z mlekiem matki. Kształtowanie do takiej wolności jest prawdziwą przygodą i niestety ani nam, rodzicom, ani dzieciom - nie brakuje tu okazji, by się w gąszczu mniej lub bardziej ważkich dylematów pogubić. Co więc może pomóc? 

Ufać, mieć dobry punkt odniesienia i zamienić się w słuch

Oczywiście nie znam na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Mogę jednak podzielić się tym, jakie drogowskazy odkrywam na tej drodze sama. A są one trzy. Po pierwsze, zaufaj swojej intuicji i temu, że jako ziemski rodzic najlepiej znasz swoje dziecko. Nie chodzi o to, by totalnie ignorować dobre rady babć, dziadków i tysięcy instagramowo-fejsbukowych ciotek i mentorek. Jeśli jednak nie mamy zaufania do siebie, to w tym nawale dobrych rad bardzo szybko zaczniemy się trząść jak osika i najprawdopodobniej tu i ówdzie załamiemy. Kiedy mnie dopadają wątpliwości rodzicielskie, pierwsze co sobie przypominam to to, jak bardzo Pan Bóg, Ojciec wszelkiego stworzenia, ufa człowiekowi. A skoro Bóg mi ufa i dzień po dniu powierza Życie w jego rozmaitych przejawach, to znaczy, że na pewno obdarzył mnie wszelkimi potrzebnymi kompetencjami i darami, bym temu powołaniu mogła sprostać.

Po drugie, każdego dnia przypominam sobie Jego Słowa, że nie jest dobrze, by człowiek był sam. Wspólnota jest nam potrzebna i naprawdę nie musimy dźwigać rodzicielstwa sami. Zdaje się, co prawda, że cierpimy w dzisiejszym świecie na nadmiar tych, którzy chcą nam doradzać, jak żyć, ale to temat na osobny felieton. Mnie w moim macierzyństwie bardzo pomaga to, że nie jestem w nim sama, że mam z kim porozmawiać o swoich wątpliwościach, poprosić o pomoc czy zainspirować się. Przy czym te osoby, które są dla mnie wzorem, znam i obserwuję w realnym, a nie wirtualnym świecie. No chyba, że chodzi o Maryję i Józefa. Z tymi mistrzami rodzicielstwa nie miałam przyjemności (jeszcze) spotkać się osobiście, ale myślę, że jesteśmy całkiem blisko. Jakkolwiek brzmi to nierealnie, to rzeczywiście lektura Pisma Świętego, modlitwa i systematyczne, wierne budowanie relacji z Bogiem Ojcem to mój najlepszy i najpewniejszy helpdesk, gdy przychodzą rodzicielskie wyzwania.

Po trzecie, staram się pamiętać, że Miłość zaczyna się od wyciszenia siebie i usłyszenia drugiego. Dotyczy to tak relacji z Panem Bogiem, jak i z Mężem czy dziećmi. Uczenie się kochania, jest więc dla mnie jednocześnie nieustającą nauką słuchania. Bardzo ciekawą i wymagającą. Dla przykładu: przypadku dwójki naszych dzieci zdaje się, że mówią bez ustanku. Słuchanie ich wiąże się z trudnością przesiania mnogości komunikatów i wyselekcjonowania z nich przekazu, który rzeczywiście ma znaczenie. Z kolei dla drugiej dwójki problem jest odmienny. Nasi mali introwertycy wiodą bowiem bardzo bogate życie wewnętrzne, tyle że nie czują potrzeby dzielenia się nim z nami ani z kimkolwiek innym. W ich przypadku bardzo łatwo niedosłyszeć wołania o pomoc albo wyrażenia jakiejś potrzeby. Fundamentalna zasada dialogu - słuchanie przed mówieniem - pomaga mi zatem trzymać w karbie swoje ego i stwarzać miejsce, by ci, których kocham, mogli mi pokazać siebie takimi, jacy są, a nie jakimi ja chcę ich widzieć.

Najlepszy prezent

Wracam do wspomnianego na wstępie prezentu. To, co mnie zatrzymało, to myśl, na ile wspólna, plenerowa impreza stanie się rzeczywistym prezentem dla małych solenizantów, a na ile będą musieli sobie poradzić z żalem, gdy nie dostaną x-nastej paczuszki z klockami czy kredkami. Ten tekst nie jest jednak o tym, czy warto czy nie mężnie stawiać czoła podstępnemu demonowi konsumpcjonizmu (choć, rzecz jasna, nie zaszkodzi traktować go z półobrotu jak Chuck Norris). Nie jest także o tym, że beżowe/bliskościowe/pozytywne/bezstresowe/ jakiekolwiek inne, aktualnie trendy rodzicielstwo jest "jakieś" (tu: ocena). Ten tekst jest o tym, że żeby jakikolwiek styl macierzyństwa/ojcostwa/ dziadostwa/ciotkostwa uprawiać, to trzeba najpierw dziecko zauważyć i zaakceptować. Przyjąć, że ono nie jest mną, nie musi pragnąć tego, co ja chcę ani cieszyć się tym, co mnie cieszy. Jestem o tym głęboko przekonana, że w przygodzie z dzieckiem w rodzinie naprawdę warto nieustannie kucać i słuchać, co ono samo ma do powiedzenia. Nie znaczy to, że należy potem robić wszystko to, co dziecko nam powie i realizować wszelkie jego marzenia i pragnienia. Niemniej pierwszym darem, który powinniśmy dać najmłodszym, jest nasza w pełni skoncentrowana na nich uwaga, usłyszenie ich potrzeb i wizji świata, a następnie: chwycenie każdego z osobna za rękę i albo towarzyszenie, albo poprowadzenie gdzieś, gdzie widzimy, że warto, by dziecko doszło, albo zatrzymanie, gdy za bardzo zbacza ze ścieżki rozsądku.

Żona, mama, córka, z zawodu animatorka społeczności lokalnych, z zamiłowania doktorka nauk społecznych, w wolnych chwilach pisze bloga "Dobra Wnuczka" i prowadzi konto na Instagramie. Razem z mężem od lat zaangażowana w Ruch Spotkań Małżeńskich i wrocławską Wspólnotę Jednego Ducha. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

U progu dnia dziecka
Komentarze (1)
MZ
~Maria Z
31 maja 2024, 14:55
Podziwiam, że Państwo macie czwórkę dzieci. W dzisiejszych czasach słychać u młodych ludzi, że mieć dzieci, to raczej nie... Dlaczego tak się dzieje - dużo i długo by o tym mówić, ale konsekwencje indywidualne i społeczne tego "zjawiska" będą w przyszłości, niestety.