Uczę się od odchodzących z Kościoła
Kiedy czytam opowieści ludzi odchodzących ostatnio z Kościoła, wstyd przyznać, ale w pierwszym odruchu budzi się we mnie ogromny bunt. Chciałabym im wytłumaczyć, że robią źle, że nie rozumieją. Krzyczeć, żeby ich przekonać. A chyba nie o to w tym chodzi.
Kilka lat temu z kapłaństwa odszedł człowiek, który pokazał mi Kościół - piękną, trudną wspólnotę i to, jak w niej funkcjonować, żeby być blisko Boga.
Pytania o wiarę
Jego decyzja była wyzwaniem dla wielu osób i mierzyliśmy się z nią miesiącami. Każdy chyba zadawał sobie pytanie, czy mógł coś zrobić, jakoś mu pomóc. Wtedy też musieliśmy się zastanowić, jak to wpływa na naszą wiarę - co odejście takiego autorytetu zmienia w moim postrzeganiu Kościoła?
A kiedy emocje już trochę opadły i do sprawy można było podejść z większym spokojem, przyszło pytanie chyba najważniejsze - co się stało, że człowiek, który był tak blisko, który miał prawdziwie żywą relację z Bogiem, dał sobie z tym wszystkim spokój?
Co tam się wydarzyło?
Gdyby apostazji dokonywali tylko ludzie, którzy kościół ostatni raz widzieli na swoim bierzmowaniu, łatwiej byłoby zrozumieć to, co się wokół nas dzieje. Ale wielu odchodzących z Kościoła w ostatnich miesiącach to ludzie, którzy byli bardzo zaangażowani w wiarę.
Najważniejsze, co możemy zrobić to wyciągnąć wnioski - dla samych siebie.
To, że teraz mam wiarę, nie znaczy, że nie stracę jej za dwa miesiące.
To, że teraz jestem w stanie znosić dramaty w Kościele, nie znaczy, że za pół roku cierpliwość mi się nie skończy.
Ci ludzie byli blisko Boga, a coś się wydarzyło, że wiara przestała mieć sens i znaczenie. Choć po usłyszeniu niektórych wypowiedzi trudno powściągnąć emocje, to na sytuację warto spojrzeć z innej perspektywy. Jak ja reaguje na swoje wątpliwości w wierze? Czy mam kogo poprosić o pomoc, kiedy kryzys mnie przerośnie? Jakie wydarzenie odciągnęłoby mnie od Boga i Kościoła? Co musiałoby się stać, czego zabraknąć, żebym odeszła? Przekonanie, że nie ma niczego takiego, jest pychą graniczącą z głupotą.
"...cóż tobie do tego? Ty pójdź za Mną!"*
Kiedy ktoś stwierdza, że odchodzi, jest już po wszystkim. To nie są decyzje podejmowane w pięć minut, a suma wydarzeń i trudności wielu miesięcy czy lat. Nie pomoże powiedzenie "Kościół jest super, Bóg cię kocha - nawróć się", by wszystko naprawić. Zrzucenie na nich całej odpowiedzialności, czy posądzanie o słabą wiarę, też nie jest w porządku. Jest łatwe, bo ściąga ze mnie odpowiedzialność.
Rachunek sumienia z przyciągania lub odpychania ludzi od Boga może być bardzo bolesny. A jeśli mam być ze sobą zupełnie szczera, to masowa ucieczka z Kościoła sprawia, że gdzieś w głębi czuję, jakby ich odejście podważało sens mojego pozostania. A ludzie, którzy żegnają się z Kościołem, nie robią tego nikomu na złość.
Potrzebujemy świadectw mądrego trwania w Kościele, ale nie w opozycji do tych, którzy odeszli. Podziały i tak już są zbyt mocne, a stawianie siebie w pozycji “tych lepszych, którzy zostali” ani nie jest zgodne z prawdą, ani nikomu nie służy.
Obserwując sytuację jestem przekonana, że moim zadaniem jako osoby wierzącej jest wierzyć - dbać o swoją relację z Bogiem. Wspierać tych, którzy mnie o to poproszą, troszczyć się, by wspólnota Kościoła była prawdziwie miejscem przebywania Boga.
Może to kogoś przekona, ale to już nie moja rzecz.
* J 21, 22
Skomentuj artykuł