Umieranie za życia
Kilka dni temu młoda dziewczyna rzuciła się z okna swojego mieszkania. Miała 24 lata. Od chwili, kiedy o niej usłyszałam, nie mogłam przestać myśleć, dlaczego młodzi ludzie popełniają samobójstwa.
Różewicz pisał: "Mam dwadzieścia cztery lata, ocalałem, prowadzony na rzeź". Dudnią mi w głowie te słowa, od kilku dni, tygodni, miesięcy. Sama już nie liczę. Pochylam się nad nimi i zastanawiam: co my, ludzie młodzi, dziś byśmy napisali? Na jakie wiersze stać nas dzisiaj? Gdy zamiast cieszyć się z tego, że żyjemy, sami się zabijamy. Zamykamy się w swoich domach, w swoich pokojach, skrywamy pod kocem, utkanym z wyimaginowanych problemów. Boimy się wyjść i wziąć głęboki oddech. Boimy się, że gdy nasze płuca napełni czyste powietrze, to zaczniemy się dławić i dusić, i zamiast umierać powoli, umrzemy za szybko, za nagle, za bezsensownie. A przecież chcemy umierać "po coś".
2247 - tyle osób w wieku 19-29 lat popełniło samobójstwo w ubiegłym roku. Tak, ponad dwa tysiące młodych ludzi zabiło się. Za tą liczbą kryją się choroby, te psychiczne i fizyczne, kalectwo, nieporozumienia i przemoc w rodzinie, problemy w pracy i szkole, mobbing, znęcanie, zawody miłosne, długi, niechciana ciąża i śmierć bliskiej osoby. Nie wyssałam tych powodów z palca, są to dane pochodzące z policji. Niecałe dwie dekady wcześniej, w 1999 roku, z tych samych powodów zabiło się trzy razy mniej młodych osób - dokładnie 734. Patrzę na te liczby, z którymi, nomen omen, nigdy nie było mi po drodze. Z matmy zawsze byłam nogą, lubiłam za to historię. Stąd bliżej mi będzie do spojrzenia na te cyfry pod ich historycznym kątem.
Kiedy myślę o ludziach żyjących dzisiaj i dziesięć lat temu i zastanawiam się dlaczego dziś tak chętnie odbierają sobie największy dar, który dostali, chciałabym krzyczeć do nich, wyzywać ich od głupich, powiedzieć, jak bardzo się mylą. Chciałabym ich poprosić, żeby spojrzeli wstecz i docenili to co mają.
Dwadzieścia lat temu ludzie między 20. a 30. rokiem życia dzieciństwo spędzili w PRL-u. Na półkach nie było niczego, za rzeczy w Pewexie trzeba było płacić dolarami, zabawki przywiezione z Zachodu mieli nieliczni. Starsi na plecach czuli jeszcze oddech wojny, w której ginęli ich najbliżsi. Tej wojny, o której dzisiaj dzieci uczą się w szkołach, traktując ją obok starożytności i renesansu, jak coś, co wydarzyło się wieki temu. Tymczasem nie minął nawet jeden wiek. W tym roku przypada bowiem 80. rocznica wybuchu II wojny światowej. Tej wojny, która pochłonęła ponad 40 milionów ofiar. Ci, którzy dziś są między 20. a 30. rokiem życia urodzili się w wolnej Polsce. To oni bawią się telefonami na rodzinnym obiedzie, oni popołudnia spędzają, grając w gry na komputerze, są uzależnieni od wszelkiego rodzaju dóbr techniki. To oni umierają na choroby cywilizacyjne, oni nie potrafią wychowywać dzieci, boją się, że będą "jak rodzice", boją się, że zabraknie im pieniędzy na najbardziej ekskluzywne wakacje, na drogie ubrania, na robienie zdjęć jedzenia w drogich restauracjach.
Ciągle się boją, że nie będą dość dobrzy, że nie będą wystarczająco piękni, by ktoś ich pokochał, że nie będą, nie będą… nie będą. I nie ma ich, bo zabijają się w swoich domach przykryci kocami utkanymi ze swoich kompleksów. Nie wiedzą już, kim chcą być, nie znają siebie, nie wiedzą, co w życiu jest ważne. Wypruci z emocji, pozbawieni wartości, smutni, choć z przyklejonym do twarzy uśmiechem, by wszyscy na około widzieli, jacy są szczęśliwi. Później na ich pogrzebach ludzie z niedowierzaniem pytają: "dlaczego on/ona się zabił/a, był/była taka szczęśliwy/a".
Smutny to obraz. I choć usilnie się staram znaleźć w nim jakieś pozytywy, to na myśl przychodzi mi tylko moja własna modyfikacja wiersza Różewicza. A brzmi ona: "Mam dwadzieścia pięć lat, nie chcę umierać".
Paulina Piotrowska - redaktorka i dziennikarka DEON.pl
Skomentuj artykuł