Wiara nie jest ideologią
Im jestem starszy, im starsze są moje dzieci, tym mniej przekonują mnie scholastyczne – tak często powtarzane przez część środowisk tradycyjnych (ale także po prostu przywiązane do pewnej formy religijnego myślenia) odpowiedzi na fundamentalne pytania. I nie chodzi o to, że odrzucam dogmaty, ale o to, że przestaję je traktować jako proste odpowiedzi, a zaczynam jako drogowskazy.
Jest nowa afera w ‘kato-światku’. Papież Franciszek wyznał, że ma nadzieję na to, że piekło jest puste i od razu zawrzało. Jedni oskarżyli papieża o promowanie „zmysłowości” i odrzucanie objawień prywatnych (w które przypomnijmy katolik wierzyć nie musi, ani nie potrzebuje, choć mogą być one pomocne). Inni oznajmili, że papież odbiera ludziom proste drogowskazy, a każdy kto przypomina, że idea pustego piekła wcale nie jest nowa ten – jak to mi napisała pewna polityk – „nie tylko sam błądzi, to jeszcze innych prowadzi na manowce”. Niemal od razu posypały się też proste odpowiedzi na pytanie, kto trafi do piekła, a także kto go uniknie. Wystarczy spowiedź przed śmiercią, stan łaski uświęcającej i Niebo pewne – przekonywali jedni, a inni uzupełniali, że jest przecież oczywistym, że skończony, słaby człowiek ma moc sprzeciwić się Bożej woli zbawienia, i że ostatecznie wielu ludzi się jej sprzeciwi.
Ja takiej pewności nie mam. Z wiekiem, kolejnym rozmowami, lekturami, doświadczeniami mam coraz więcej pytań, a coraz mniej odpowiedzi. Jasne, proste i oczywiste odpowiedzi przynosi człowiekowi jedynie ideologia, a jeszcze częściej teoria spiskowa, życie, doświadczenie, poznawanie świata takich prostych odpowiedzi nie niesie. Im więcej wiemy o świecie, im więcej mechanizmów poznaliśmy, tym mniej w istocie go rozumiemy, tym więcej mamy pytań, tym większa otchłań niewiedzy się przed nami otwiera. Im lepiej poznajemy psychikę, emocjonalność, seksualność człowieka, tym lepiej wiemy, ile jeszcze nie wiemy, tym bardziej skomplikowana okazuje się nasza tożsamość, i tym lepiej rozumiemy, jak niekiedy ograniczone było nasze postrzeganie choćby rzeczywistości grzechu, o seksualności nie wspominając. To dlatego Franciszek wprost mówił – kilka miesięcy temu – że nauka Kościoła w tej dziedzinie jest w powijakach. Próba zachowania tego, co mówiono w wiekach poprzednich, gdy coraz więcej wiemy o pewnych kwestiach, jest skazana na porażkę i przypominałoby oznajmianie, że mit o stworzeniu świata należy rozumieć dosłownie.
Jeśli zaś nie jesteśmy w stanie zrozumieć ani siebie, ani świata, który nas otacza, to jak możemy sądzić, że jesteśmy w stanie nie tylko zrozumieć, ale i zamknąć w ścisłych definicjach i określeniach Boga i jego relację do człowieka? Jak możemy sądzić, że Ten, który jest nieskończony daje się wyrazić w prostych opiniach, a Jego stosunek do człowieka podlega prostym regułom? Skończony człowiek nie jest w stanie zrozumieć siebie, a miałby rozumieć Nieskończonego? Język ludzki – co widzimy coraz lepiej – narzuca nam rozumienia i sam wymaga nieustannej weryfikacji, a do tego ogranicza nasze poznanie, a miałby wyrażać Niewysłowionego? To jest zwyczajnie niemożliwe. I dlatego wiara potrzebuje teologii i filozofii. Obie te dziedziny kwestionują zastane opinie, próbują ukazywać ich ostateczne skutki, przypominają o naszych ograniczeniach, a jednocześnie wciąż szukają lepszych, precyzyjniejszych (choć zawsze skazanych na niedoskonałość i nieprecyzyjność), bardziej dostępnych współczesnemu człowiekowi wyrazów naszej wiary.
Teolodzy i filozofowie (ci ostatni, jeśli utożsamiają się z wiarą) zadając pytania i próbując na nie odpowiedzieć niekiedy kwestionują także to, co zastane, bo dostrzegają, że było to niezgodne z fundamentalną wizją Boga, albo z tym, co głębiej rozumiemy o człowieku. Ich rolą nie jest tylko powtarzanie tego, co już ustalono, nie jest tworzenie spójnej ideologii, która udziela prostych odpowiedzi na pytania i daje ludziom poczucie bezpieczeństwa. Gdyby to robili, to nie tylko uprawialiby ideologię, ale i manipulowali ludźmi. Życie nie jest proste, często nie ma prostych rozwiązań skomplikowanych sytuacji, a nawet w naszym codziennym życiu wcale nie dokonujemy wyborów oczywistych, czarno-białych, ale poruszając się w odcieniach szarości. Wbrew pozorom nieczęsto mamy też pewność, że nasze wybory są odpowiednie, a niekiedy zmagamy się z nimi. Owszem bywają i sytuacje odwrotne, że mamy pewność, ale czy rzeczywiście zawsze?
Ale jest coś jeszcze, być może ważniejsze, co sprawia, że coraz mniej przemawia do mnie ideologicznie sformułowana wiara, a nawet część z objawień prywatnych (a precyzyjniej rzecz ujmując, część z ich zawartości). Tym czymś jest doświadczenie własnego ojcostwa, relacji do własnych dzieci. Dla mnie najważniejszym doświadczeniem religijnym mojego życia były narodziny dzieci. To wtedy, gdy trzymałem je pierwszy raz na rękach, każde z nich, uświadomiłem sobie, że niezależnie od tego, co im się przydarzy w życiu ja zawsze będę je kochał. I wtedy zrozumiałem, co oznaczają słowa, że Bóg jest moim Ojcem, i że mnie kocha. Jeśli słaby człowiek, zmienny i grzeszny jest w stanie kochać i wybaczać, to jak Bóg, który jest Miłością miałby odmawiać wybaczenia? Jak czysta miłość mogłaby nie rozpalić nawet najbardziej obojętnego serca? Jak mogłaby nie zwyciężyć? Mam świadomość, że ta nadzieja jest krucha, ale mam też poczucie, że wyrasta ona z tego, co jest najistotniejsze w przekazie Ewangelii. Dobrą Nowiną jest przecież to, że Bóg nas kocha. Jeśli zaś On jest wszechmocny, to i Jego miłość taka jest. I to jest źródło nadziei, nadziei a nie wiedzy i nie ideologii.
Skomentuj artykuł