Polski ksiądz z Ługańska o dramacie w kraju
Na wschodzie Ukrainy są problemy z bieżącą wodą, prądem i ogrzewaniem; brakuje jedzenia i lekarstw; jeżeli nic się nie zmieni, zimą ludzi czeka katastrofa humanitarna - powiedział PAP ks. Grzegorz Rapa, polski kapłan z parafii w Ługańsku.
Ks. Rapa prowadzi rzymskokatolicką parafię p.w. Narodzenia NMP w Ługańsku od 1993 r. Wtedy, za namową swoich przyszłych parafian zdecydował, że opuści rodzinną Lubelszczyznę i wyjedzie na wschodnią Ukrainę.
Odbudował parafię, którą w 1900 r. zakładali potomkowie zesłańców z powstania kościuszkowskiego; kościół został zburzony jeszcze przed drugą wojną światową.
Wspólnota katolików, którą zaopiekował się ks. Rapa, liczy w sumie kilkaset osób - większość to wierni mający polskie korzenie, głównie z Ługańska i Stachanowa. Na nabożeństwa, które odbywały się w kaplicy urządzonej w niewielkim domu jednorodzinnym, służącym także za plebanię i miejsce spotkań, przychodziła również liczna grupa zagranicznych studentów, przede wszystkim z Indii i krajów afrykańskich.
Ks. Rapa obawia się, że na wschodzie Ukrainy możliwa jest katastrofa humanitarna; jego zdaniem już teraz brakuje lekarstw i środków higieny, są problemy z jedzeniem, a sytuacja pogorszy się jeszcze, gdy przyjdą mrozy.
"Problemy zaczęły się wiosną tego roku. Na ulicach pojawili się ludzie z bronią. Jako pierwszy szturmowano budynek miejscowej SBU (służby bezpieczeństwa) - tam był skład broni i według mnie chodziło o zdobycie przewagi" - relacjonuje wydarzenia w Ługańsku ks. Rapa. Kapłan podkreśla, że choć w mieście zapanował chaos, a niektórzy z jego parafian demonstrujący patriotyzm i przywiązanie do władz w Kijowie stali się ofiarami brutalnych pobić, to sama parafia nie była wtedy obiektem represji ze strony uzbrojonych ludzi, którzy opanowali miasto.
W połowie czerwca Ługańsk opanowany już był przez separatystów - ksiądz mówi o nich "ci z automatami". "Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Na ulicach rozpoczęły się regularne walki, pojawiała się coraz poważniejsza broń, nawet wyrzutnie Grad. Mieszkańcy zaczęli uciekać" - opowiada i przyznaje, że zaczął rozważać decyzję o wyjeździe, gdy w mieście pojawiła się propaganda rosyjskiej telewizji.
"Mówiono, że Polacy sympatyzują z Ukraińskimi faszystami, że szkolili bojowników z Majdanu u siebie. To budowało nastroje wśród ludności. Były też hasła, że Kościół katolicki to szpiedzy Watykanu; dominowało takie sowieckie podejście, że Kościół jest narzędziem Stanów Zjednoczonych, że jest zagrożeniem dla Cerkwi prawosławnej. Zacząłem się obawiać, czy jako Polak i do tego osoba duchowna, będę mógł czuć się w mieście bezpiecznie" - wspomina.
"Nie chciałem uciekać i zostawiać ludzi. Pomyślałem, że jak będzie, tak będzie. Od wielu lat wyjeżdżam latem na urlop do zaprzyjaźnionej parafii w Niemczech - w tym roku wyjazd zaplanowałem, już wcześniej, na początek lipca. Postanowiłem, że jeżeli do tego czasu będzie można wyjechać z miasta, to wyjadę, jeżeli nie - zostanę. Zostawmy to Panu Bogu - pomyślałem" - tłumaczy proboszcz.
Ks. Rapa pozostał w Ługańsku do 7 lipca. Jak relacjonuje, otwarta była już tylko jedna wyjazdowa trasa z miasta. W obawie o bezpieczeństwo kapłana grupa parafian zdecydowała się podążać za jego samochodem do Starobielska, który leży poza strefą opanowaną przez separatystów. "Do tamtego czasu nie miałem możliwości, żeby zorientować się, ilu ludzi jest za Kijowem, a ilu sprzyja separatystom, jakie są ich motywy. Na posterunkach przy wyjeździe z miasta trzeba już było z nimi rozmawiać. Mówili po rosyjsku, ale z akcentem. Od razu było słuchać, że to nie byli ani miejscowi, ani rdzenni Rosjanie. Myślę, że to byli mężczyźni z Kaukazu.
Na pewno byli to ludzie, którzy nieraz walczyli, doświadczeni, dojrzali. Widać było, że to profesjonaliści - po tym jak zrobili sobie okopy, jak się zachowali, jak byli uzbrojeni" - ocenia ks. Rapa.
"Sprawdzili dokumenty i samochód. Nie było szykan, przejechaliśmy. Później drugi posterunek - ten człowiek był akurat z Krymu. W rozmowie przyznał się, że tam żyje, ale po rysach twarzy było widać, że pochodził z którejś z republik azjatyckich" - opisuje.
Pod nieobecność proboszcza parafią miał zająć się wikary, jednak zanim dojechał do Niemiec jego pomocnik uciekł do Kijowa. "Jeszcze w drodze dostałem informację od wikariusza, że chyba zdecyduje się wyjechać. Przy każdym ostrzale uciekali do piwnicy - wykończyło go to psychicznie" - opowiada kapłan.
Ks. Rapa po urlopie wrócił na Ukrainę. Chcąc być jak najbliżej parafii zatrzymał się w katolickiej katedrze w Charkowie. "Wrócić już nie mogłem, gdybym pojechał do Ługańska, to by mnie zabrali" - tłumaczy i przypomina historię katolickiego księdza polskiego pochodzenia Wiktora Wąsowicza, który w połowie lipca został uprowadzony, gdy jechał z Doniecka do swojej parafii w zajętej przez separatystów Gorłówce.
"Jeżeli teraz pojadę, to zrobię kłopot MSZ i biskupowi - jak mnie zatrzymają, to zażądają okupu, a jeżeli dotrę do parafii, to pracować w spokoju i tak mi nie dadzą" - przekonuje.
Z Charkowa ks. Rapa stara się pomóc parafianom, którzy zostali w obwodzie Ługańskim. Zorganizował zbiórki ciepłych ubrań w zaprzyjaźnionych kościołach w Niemczech i w Polsce. Współpracuje z Caritasem, współdziała też z konsulatem w Charkowie przy przekazywaniu pomocy materialnej mieszkającej na wschodzie Ukrainy Polonii. Kupuje niezbędne leki dla chorych, którzy zostali w Ługańsku - swoje potrzeby zgłaszają księdzu telefonicznie.
W zajętym przez separatystów mieście został budynek parafii z kaplicą, kancelaria, a także rzeczy osobiste księdza. Pod nieobecność proboszcza dobytku dogląda jedna z parafianek. Większość z podopiecznych księdza w pierwszych dniach konfliktu rozjechała się po Ukrainie; niektórzy wyjeżdżali nawet do Rosji.
"Nielicznym udało się np. dostać bezpłatne mieszkania socjalne w innych miejscach kraju, niektórzy wyjechali do swoich bliskich. Ale ile można siedzieć u rodzin, bez pieniędzy, bez pracy? Wielu z tych, którzy wyjechali wróciła już do swoich domów; o ile nie zostały zniszczone. Albo zajęte przez wojskowych" - zaznacza ksiądz.
Kapłan wspomina, że zanim wyjechał, miasto jakoś funkcjonowało - jeździła komunikacja miejska, działały sklepy; problemy były jednak z administracją. "Nie pracowały urzędy, nikt nie wiedział, kto rządzi" - wyjaśnia. Latem przez ok. miesiąc nie działały telefony, ani komórkowe, ani stacjonarne. Teraz wróciła łączność i ks. Rapa często dzwoni do Ługańska, żeby dowiedzieć się, jak żyją jego podopieczni.
"Zapanował terror - ludzie stali się nieufni i boją się rozmawiać. Mieszkańcy nie mają pieniędzy. Ze świadectw, które znam, wynika, że osoby, które pracują, nie otrzymują zapłaty, a ci na świadczeniach socjalnych próbują jeździć poza strefę zajętą przez separatystów, by im je wypłacono. W Ługańsku nie działają bankomaty. Brakuje wszystkiego, a ceny poszły trzykrotnie w górę. Trudno kupić paliwo" - opowiada ks. Rapa.
"Nie wierzę, że władze LNR i DNR (samozwańczych republik: Ługańskiej i Donieckiej, które na wschodzie Ukrainy proklamowali separatyści) szybko uporają się z odbudową infrastruktury. O ile wiem, w obwodzie donieckim jest dużo lepiej, ale w Ługańsku jest tragedia - są olbrzymie zniszczenia. Trudno będzie zapewnić stałe zaopatrzenie domów w prąd i wodę. Już brakuje lekarstw i środków higieny, jest tylko kiepskie jedzenie. Jeżeli przyjdą mrozy po 30 st., to ludzie będą umierać z zimna i chorób" - ostrzega ks. Rapa. Jego zdaniem władze LNR będą skrywać rzeczywistą liczbę zgonów wśród ludności.
Proboszcz, mimo obaw o przyszłość Ukrainy, wierzy, że będzie mógł wrócić do swojej parafii. "Pojadę do Ługańska, jak tylko będzie to możliwie. Jest jasne, że to się zawali - tam jest przecież tragedia, pytanie tylko kiedy?" - dodaje.
Z Charkowa Łukasz Stawikowski
Skomentuj artykuł