"Gorliwość o dom twój pożera mnie". Taki napis powinien wisieć nad osiedlowymi śmietnikami
Lubimy myśleć, że chrześcijaństwo wyraża się w realizacji politycznych celów i obronie sacrum. Tymczasem Jezus mówi: bądź wierny w rzeczach małych. Ilu z nas myśli o Bogu, produkując śmieci i robiąc zakupy? To będzie opowieść o tym, jak niszczymy Dom Boży.
***
Poznaliśmy się na początku wiosny. Zakupy w jednym z hipermarketów zacząłem jak zawsze od półki z produktami, którym mijał termin przydatności do spożycia. Zdarzają się tu ceny obniżone niemal o 80 proc. "Data na opakowaniu to tylko informacja o gwarancji producenta" - mówi mi jedna z kobiet. "Tylko tutaj mogę sobie pozwolić na luksus" - śmieje się, wkładając do kosza spory kawałek parmezanu przecenionego z niemal 25 do zaledwie 4 złotych. Mężczyzna obok niej mówi, że jest odważna. "Ja mam zasadę, że produktów mlecznych i surowych mięs nie biorę. Nigdy nie wiem, czy nie przeleżało to wcześniej kilku godzin gdzieś w kosmetykach" - mówi, marszcząc krzaczaste brwi. Wiele produktów trafia na tę półkę, ponieważ klienci z lenistwa odkładają je, gdzie popadnie. Najczęściej tuż przed kasą. W niektórych sklepach obsługa celowo umieszcza w takich newralgicznych punktach małe lodówki, żeby klient mógł bez skrępowania odłożyć produkt, a nie ukrywać go po kątach. Dlaczego to robimy? Niektórym wydaje się, że pracownik na kasie krzywo na nich spojrzy. Inni nie lubią tracić cennych minut na wracanie do odpowiedniego działu. A niektórzy wstydzą się przyznać, że nie starcza im do pierwszego. Tak się tłumaczymy.
Kolejną pokaźną grupę w tej lodówce stanowią produkty okresowe; po Wielkanocy znajdziesz tam tony szynek, a po Bożym Narodzeniu podobne ilości śledzia i masy makowej. Od momentu, gdy wprowadzono ograniczenie handlu w niedzielę, półki z takimi produktami to prawdziwe Eldorado. Zwłaszcza w sobotni wieczór, bo dyskonty muszą się jakoś pozbyć zalegającego towaru. I to jest trzecia grupa produktów.
Wśród poszukiwaczy, którzy tego dnia dostrzegli już nową "wrzutkę", spotkałem Rafała. Przysłuchiwał się mojej rozmowie z innymi. Wypytywał o różne rzeczy, miałem wrażenie, że jestem w ukrytej kamerze albo padłem ofiarą tajemniczego klienta. Rafał jest po prostu "zawodowym" łowcą okazji. Zapamiętuje twarze ludzi spotkanych w takich miejscach, a mnie widział już kilka razy.
Zrobienie takich zakupów jest bardziej pracochłonne, bo trzeba się trochę najeździć. "Czasem wystarczą dwa sklepy, a czasem pięć, ale nie kupuję już produktów pełnowartościowych" - oznajmia mi. Przy tym ostatnim słowie pokazuje gestem charakterystyczny nawias. Produkty z tzw. krótkim terminem w praktyce niewiele się różnią od tych z pełnym, są równie wartościowe. Trzeba jednak zawsze być czujnym, bo gwarancji nie ma.
Od Rafała dowiedziałem się również, że jest poczatkującym freeganinem - mówiąc dosłownie, zakupy wyciąga ze śmieci. Zafascynował się tym po przeczytaniu reportażu Marcina Wójcika "Freeganizm, czyli jak jeść za darmo. Zamiast wydawać na jedzenie, wolę wydać na podróże". Ten reportaż zresztą dał nam temat na kolejne kilka minut dyskusji.
"Pierwszy raz wybrałem się ze znajomą dla beki. Chciałem tylko zobaczyć na własne oczy, co można znaleźć. Dobre kilkadziesiąt minut przełamywaliśmy własny opór, żeby podejść do kubłów, ale poleciało" - opowiada. Dzisiaj łowi z kontenerów raczej sporadycznie, szczególnie w okolicach długich weekendów. Wciąż nie poznał dobrze miasta pod tym kątem. Kiedy Rafał usłyszał, że jestem dziennikarzem, zaproponował mi wspólny wyjazd w bliżej nieokreślonej przyszłości. Zgodziłem się, bo takie doświadczenia się przydają.
Minęło kilka tygodni od naszej rozmowy. Nie spodziewałem się, że wrócimy do tematu, ale dostałem od niego SMS-a. Jechali "na kubły" po długim weekendzie majowym. Przyjąłem zaproszenie. Było już sporo po północy, w umówione miejsce na pobliskiej stacji benzynowej podjechał kilkunastoletni volkswagen. Poznałem w nim mojego nowego znajomego, obok siedziała Magda, mózg całej akcji. Po drodze tym razem to ja zadawałem im sporo pytań. Rafał i Magda mają obczajone 3 stałe miejsca. Dwa na Nowej Hucie i jedno na Czyżynach. Czują się w nich już na tyle bezpiecznie, że nie muszą przesadzać z maskowaniem. Ma być przede wszystkim wygodnie.
Za jednym z marketów szybko pokazali mi, na czym to polega, w myśl kilku zasad, jakie wyczytali w "Dużym Formacie". Byłem zdziwiony ilością jedzenia, jakie ląduje w kontenerach w pobliżu wielkich sklepów. Wszystko, co znaleźli tego wieczoru, było hermetycznie zapakowane. Ja trzymałem jedynie latarkę i obserwowałem otoczenie. Pod moimi stopami, na oświetlonym fragmencie chodnika składali coraz to ciekawsze "dary". Spośród nich wybrali te potrzebne, o których wiedzieli, że jakoś je zużyją. Nie wzięli ze sobą wszystkiego, było tego za dużo. Resztę dobrym zwyczajem tej subkultury zostawili spakowane w znaleziony karton. Tak, aby ktoś inny mógł się poczęstować, jeśli wpadnie na ten sam pomysł. Na takich jak oni mówią "szopy". Czasami obraźliwie wyzywa się ich też od "szczurów". Ilu freegan jest w Krakowie? Nie potrafią mi odpowiedzieć na to pytanie.
Na propozycję, żebym sobie coś wziął, odmówiłem. Zrozumieli, że chociaż mamy wspólne poglądy na marnotrawstwo, to sam wyjazd był już dla mnie wystarczającym przeżyciem. Poprosiłem tylko, abyśmy spróbowali podliczyć, ile zapłacilibyśmy za te rzeczy w sklepie. Niektóre produkty miały ceny, inne wyszukaliśmy w Internecie. Wynik był szokujący - dobiliśmy do ponad 200 zł! Jednej nocy znaleźliśmy zakupy za mniej więcej tyle, ile ja wydaję miesięcznie. Było to zaraz po długim weekendzie i promocjach, które zasypały wtedy sklepy. W końcu o grillowaniu mówi się, że to nasz narodowy sport. Niestety w marnowaniu żywności plasujemy się również wysoko, o czym mogłem się przekonać.
"Najważniejsze pytanie, dlaczego? Chodzi o środowisko czy to zwykły bunt?" - zapytałem.
"Chyba to i to. Wyciągając jedzenie z kontenera lub wyszukując takiego z krótkim terminem, nie myślę, czy powstało z naturalnych półproduktów, czy ma nalepkę BIO, FAIR TRADE. Wiadomo, totalnego szajsu nie bierzemy, bo nie chcemy się truć. Ale nasze codzienne wybory mają znaczenie. Po dłuższym czasie producent to odczuje. Dobrze, kiedy świadomie kreujemy trendy, a nie one nas. Mamy w tym też trochę «funu», nie ma co ukrywać. To chyba naczynia połączone, nie lubimy chodzić na skróty. Wybraliśmy najbardziej hardcorową drogę" - wytłumaczyła mi Magda.
W jej głosie dało się wyczuć pewną zadziorność, więc chyba jednak bardziej chodzi o bunt.
***
Przygotowując się do napisania tego tekstu, szukałem odpowiedzi na pytanie, czy chrześcijanom jest po drodze z ochroną środowiska. Natknąłem się na tak samo ciekawe jak i przerażające zjawisko. Żyłem w złudzeniu, że sprawę stanowiska Kościoła wyczerpały już jano-pawłowe cytaty o kochaniu Boga w stworzeniu czy encyklika Franciszka "Laudato si’".
Nie wiem, jak jest w innych krajach, ale u nas działania na rzecz ochrony środowiska spotykają się ze sprzeciwem wielu wiernych. Usłyszałem od moich rozmówców bardzo podobnie brzmiący argument, że "ekologia to wymysł" bliżej nieokreślonych liberalnych środowisk jak Unia Europejska i ruchów typu New Age. Każdy rozmówca wyraził tę obawę trochę innym językiem, ale sprowadzało się to do tego, że ktoś chce nam namieszać w głowie. A przecież to Bóg kazał nam jeść mięso, palić węglem i wykorzystywać potencjał Ziemi. Ktoś nawet podsumował, że nadrzędnym dobrem jest dobro człowieka - było to jednak zupełnie oderwane od tego, że troska o kondycję naszej planety też jest troską o nas. Dla tej osoby to pojęcia przeciwstawne. Wydaje się więc, że kolejny raz widzimy zasadę "porządku miłości" w pewnej karykaturalnej formie.
Są też tacy, dla których ekologia ma twarz adopcji pszczoły i karpia, przy jednoczesnej zgodzie na zabijanie nienarodzonych dzieci. Twierdzą, że widzą te same twarze na ekomanifestacjach i czarnych marszach. Jakiekolwiek życie mierzone tą miarą jest degradowane do roli przedmiotu, a nie podmiotem, jakim Bóg chciał, aby było. Z podobną kazuistyką musiał mierzyć się Jezus, odpowiadając faryzeuszom: "Co wolno w szabat: uczynić coś dobrego czy coś złego? Życie ocalić czy zabić?" (Mk 3,4).
Staram się mimo wszystko rozumieć te lęki. Jest w nich sporo uzasadnionej obawy, bo gołym okiem widać, że tam, gdzie chcemy ZROBIĆ coś dobrego, najczęściej znajdzie się ktoś, żeby na tym ZAROBIĆ. Przeraża jednak fakt, że sam temat dbałości o świat i ziemskie życie wydaje się tak wielu osobom sprzeczny z duchem Ewangelii. Braki w katechizacji wiernych widoczne są nie tylko w domorosłej teologii i wypaczeniach religijności, ale także w podstawowym rozumieniu, czym jest świat i do czego jesteśmy powołani, będąc "koroną stworzenia". Jednym z pierwszych zdań, jakie Bóg do nas powiedział, była zachęta, abyśmy dbali o powierzony nam świat. Nadawanie przez człowieka imion stworzeniom było symbolicznym przypieczętowaniem tej współzależności.
***
Od dłuższego czasu szukałem sposobu, jak zmienić świadomie swoje nawyki, żeby ograniczyć negatywny wpływ na środowisko. Tak odkryłem filozofię Zero Waste (zero marnowania). Wejście w nią było o tyle łatwiejsze, że wiele promowanych nawyków wyniosłem z domu. Moja współlokatorka, wprowadzając się, zaszczepiła też w mieszkaniu sporo ekorozwiązań. Choćby środki czyszczące na bazie sody i octu wypierają u nas powoli sztuczną chemię. Z każdym dniem udział produktów eko rośnie, ale zdarza mi się jeszcze myśleć w kategoriach wygody.
Na początku wystarczyły małe zmiany jak papierowo-bawełniane patyczki do uszu, płócienne torby na zakupy, wykorzystywanie słoików po zużytych produktach jako pojemników do przechowywania, czy podział śmieci na organiczne i suche do recyklingu. Dzięki temu łatwiej nam kontrolować, ile ich w rzeczywistości produkujemy. Niestety od 40 do nawet 70 proc. stanowi plastik w postaci reklamówek i zrywek, które bierzemy jako "przydasie". Niewiele pomogło wprowadzenie z nowym rokiem dodatkowej opłaty za plastikowe torby - widziałem to na własnym przykładzie.
Zero Waste to jeden z najciekawszych trendów na polskiej scenie eko. Lubię go też dlatego, że pozwala w pełni wykorzystać lokalny potencjał i jest elastyczny. Każdy może zastosować własne tempo zmian. Naprawdę wystarczy tylko trochę uważności i podejmowanie decyzji, a nie bycie na łasce przyzwyczajeń. Zawsze znajdzie się ktoś, kto sprowadzi specjalne gąbki lub drogie kosmetyki z drugiego końca świata, żebyśmy mogli być jeszcze bardziej "eko". Ale uwierzcie mi, wszystko, co potrzebne, żeby być Zero Waste, mamy w domu. Przez lata uzbieraliśmy setki rzeczy, którym możemy nadać drugie życie - praktyczne.
Zero Waste to nie tylko wymiana plastiku na papier i poliestru na bawełnę. To też - a może przede wszystkim - zahamowanie nadmiernej konsumpcji i uwzględnienie tego, co już mamy. Masz w domu plastikowe pojemniki? Nie będziesz bardziej eko, jeśli wyrzucisz je na śmietnik. Spróbuj najpierw wykorzystać je ponownie. A jeśli już musisz wyrzucić, zadbaj przynajmniej, żeby trafiły do kontenera, który gwarantuje ich ponowne przetworzenie.
Tym, co odróżnia ludzi Zero Waste od reszty ekomodnych, to ograniczona podatność na promocje lub nawet jej brak. Są niewrażliwi na teksty "20% gratis", "MEGAPACK", "super size". Chętniej korzystają z tych sklepów, gdzie mogą odmierzyć dokładnie tyle, ile potrzebują. W każdej dzielnicy taki znajdziesz. Warto też wybrać się na targ do lokalnego rolnika.
Zero Waste walczy z bezmyślnością. W Polsce ta filozofia zakorzeniła się dość naturalnie, bo podobne zjawisko towarzyszyło wielu polskim rodzinom. Dla jednych była to bieda, a nie wybór. Dla innych zaradność i pomysłowość. Lata dziewięćdziesiąte trochę zniekształciły nasze postrzeganie takich zdolności rodem z PRL-u, ale tak naprawdę powinniśmy być z nich dumni. Inni płacą za naukę tego, co my w większości wynieśliśmy z domu.
***
W Internecie znajdziemy ogromną różnorodność grup w tematyce ekotrendów. Do najciekawszych należą te związane pośrednio lub bezpośrednio z ograniczeniem konsumpcji. Odkryciem była dla mnie np. grupa "Kraków się dzieli - Kraków is sharing". Ludzie wrzucają tam zdjęcia rzeczy, których chcą się pozbyć. Za czekoladę, za pieluchy, za kosmetyki. Grupa ta ma wymiar bardziej sąsiedzki niż ekologiczny, żeby się dzielić nadmiarem i skutecznie pozbyć zalegających przedmiotów z pominięciem śmietnika. Czasem ludzie tygodniami czekają, aż pojawi się coś, czego potrzebują. To bezcenny czas, w którym można dobrze przemyśleć, czy naprawdę potrzebujemy tej nowej kanapy, telewizora lub zasłonek. Ale dzieje się nie tylko w Internecie. W Poznaniu na przykład powstała Po-Dzielnia, czyli kawiarenka naprawcza. Można tam pod okiem fachowca zreperować zepsute sprzęty i przedmioty. Był już elektryk AGD, a w przyszłości wpadnie też kaletnik i krawiec. Nie wszystko się da, ale zawsze warto podjąć próbę.
Na jednej z lokalnych grup poznałem Małgorzatę Szymczyk-Karnasiewicz, kobietę naprawdę wielu talentów, lokalną aktywistkę i społecznika. Jako członek grupy "Aktywni mieszkańcy osiedla Centrum D" angażuje się w wiele sąsiedzkich inicjatyw związanych z wymianą niepotrzebnych rzeczy, naprawami i warsztatami Zero Waste. To dzięki nim na krakowskiej Nowej Hucie stanęły m.in wieszaki w ramach Wymiany Ciepła. Każdy, kto tego ciepła potrzebował, mógł wziąć coś, a inną rzecz zostawić. Z racji tego, że ma ogromne doświadczenie w ponownym wykorzystywaniu przedmiotów i przekonywaniu do wspólnego działania sąsiadów, zapytałem ją, jak udało się wzbudzić w ludziach taką chęć. Chwilowy trend, a może naturalna potrzeba?
"W dzieciństwie zawsze oszczędzałam, zbierałam makulaturę; najdrobniejsze gazety. To były konkretne złotówki wpłacane na książeczkę SKO. Po kilku latach kupiłam sobie rower «Wigry 3» z neonową zieloną ramą. Byliśmy bardzo recyklingowi: niezdatna do użycia dętka pocięta na wąskie paski zamieniała się w tuzin gumek do włosów, gumki robiliśmy też z dziurawych nylonowych pończoch albo skarpet frotte. Czasy PRL-u były bardzo kreatywne. Stara poczciwa pani krawcowa Weiner szyła nam bluzki, spodnie, spódnice z naturalnych płócien, które bardziej nadawały się na obrusy - przy braku czegokolwiek cieszyliśmy się minimalizmem. Dziury były cerowane, za krótkie spodnie przerabiane. W rodzinie odzież krążyła tak, by jak najwięcej dzieci mogło skorzystać i nie było obawy, że zabraknie miejsca w szafie. Miałam to szczęście, że z wyniesionych z dzieciństwa nawyków oszczędnego wydawania na ubrania nie zrezygnowałam do tej pory. Również w odniesieniu do niegarderobianych rzeczy - wolę coś naprawić niż pochopnie wyrzucić. Moja zaprzyjaźniona malarka - wybitna przedstawicielka malarstwa materii - Danuta Urbanowicz, zainspirowała mnie do bycia Zero Waste na długo, zanim stało się to trendy. Co podpatrzyłam? Otóż to, że fusy herbaciane są świetnym nawozem dla kwiatów doniczkowych i ogrodowych. Mam kawałek łąki kwietnej pod blokiem i największą uprawę mięty na os. Centrum D. Znałyśmy się na tyle, że jej wpływ na moje życie stał się dość znaczący. I teraz co z tym zrobić? No właśnie należy budować społeczność, wspólnotę ludzi, którzy myślą i działają podobnie. A i próbować przekonywać tych sceptycznych. Społeczność ludzi świadomych, otwartych na zmiany i podejmujących wyzwania. I nieskromnie powiem, że mi się to udaje".
***
Odpowiedź na pytanie, jak dbać o środowisko, łatwiej uzyskać od ludzi zaangażowanych w grupy i społeczności eko. Na te same pytania zadane w grupach chrześcijańskich odpowiedzi albo nie ma, albo są zbyt ogólne. Tak jakby temat nie istniał albo nie interesował ludzi wierzących. Chciałem uniknąć krzywdzących uproszczeń, więc zapytałem o to również wśród randomowych użytkowników, na grupach niezwiązanych bezpośrednio z ekotrendami. Znalazłem tam dużo więcej ciekawych odpowiedzi i świadomości.
Dlaczego polskich katolików nie interesuje dbanie o przyrodę? Przecież, zwłaszcza dla wielu tych kulturowych osadzonych w ojczyźnianej retoryce, to naprawdę piękna szansa, by wyrazić miłość do Boga i do Polski. Problem jak zawsze jest złożony, tak jak… Kościół w Polsce. To jedynie dowód na to, że nie jesteśmy jednorodni. Katolickie profile i grupy na Facebooku nie reprezentują całej złożoności lokalnego Kościoła. Co warto podkreślić, istnieją również takie wspólnoty, jak choćby "Światowy Ruch Katolików na rzecz Środowiska", który z powodzeniem działa w Polsce. Jednak ich zasięg na poziomie ok. tysiąca subskrypcji jest niezauważalny.
W kwestii ekologii jesteśmy niewyedukowani. Brakuje nam podstawowych pojęć i widzenia świata przez pryzmat pewnych biologicznych zależności, a ochronę środowiska nazywaną potocznie ekologią traktujemy raczej jako barwne urozmaicenie niż konieczność. Taka egzotyka, która wkradła się nam do Kościoła. Trudno zarażać, gdy sami nie płoniemy.
W tym kontekście najciekawszej odpowiedzi udzielili mi dwaj bezdomni panowie. Spotkałem ich na jednej z ruchliwych krakowskich ulic, gdy ciągnęli wózek wypełniony rzeczami przeznaczonymi do recyklingu. Dla nich to konkretny zarobek i pewna konieczność, ale w perspektywie całego społeczeństwa robią to, czego nam się najzwyczajniej nie chce - segregują. Opowiedzieli mi o najdziwniejszych rzeczach, jakie znaleźli na śmietniku. Jeden wygrzebał szklaną kulę, którą sprzedał za grosze jako rekwizyt do teatru. Drugi znalazł 8 kilkudniowych szczeniąt. Tylko jedno z nich udało się odchować przy zastępczej matce. "Ludzie wyrzucają wszystko - jedzenie, pieniądze, psa, człowieka też potrafią" - mówił wyraźnie zdenerwowany. "Co można im powiedzieć, żeby do nich dotrzeć?" - pytam go. "Nad każdym śmietnikiem powinno być napisane: gorliwość o dom Twój rozpala mnie". Totalny szok. To nie pierwszy raz, kiedy ludzie ubodzy dają mi do zrozumienia, że domem Boga jest świat.
***
Wielu zastanawia się, gdzie w tym wszystkim jest ekologia. Nie ma mleka kokosowego, egzotycznych olejów tłoczonych przez starożytne kamienne prasy, bambusowych naczyń, herbat z drugiego końca świata i specjalnych orzechów piorących. Właśnie po tym można poznać, że staliśmy się ofiarami mody. Prawdziwe eko wynalazły rodziny na skraju ubóstwa. Dzieci jedzące czerstwy chleb, matki piorące w szarym mydle i ojcowie majsterkowicze. Nie byli modni, często robili to ze wstydem, że spotkał ich taki, a nie inny los. Albo z wdzięcznością, że są tak zaradni.
Prawdziwe bycie proeko to wykorzystywanie lokalnego potencjału i niechodzenie na skróty. To też umiejętność odróżnienia tego, co nam potrzebne, od tego, co nam się po prostu chce mieć. Nasi dziadkowie i rodzice opanowali to do perfekcji.
Największym zagrożeniem dla świata jest nasze wygodnictwo. Podporządkowujemy mu prawie wszystko, a wygoda jest jak narkotyk. Jesteśmy w stanie dla niej znieść niesprzyjające warunki kosztem własnego zdrowia, jak np. smog - byle móc dojechać do pracy komfortowo, unikając komunikacji zbiorowej. Dajemy sobie również wmówić, że bycie eko jest symbolem awansu społecznego. Na zdrowy styl życia stać jedynie najbogatszych. Jeśli ktoś mi mówi, że jest proeko, a jednocześnie próbuje sprzedać organiczne produkty za niebotyczną kwotę, to tak naprawdę całej ekologii i ochronie środowiska robi wilczą przysługę. Elitarność niektórych trendów sprawia, że ośmieszamy całą ideę dbania o Ziemię.
Ludzie chcą naprawiać popsute, sklejać połamane i odzyskiwać stracone. Mają dosyć jednorazowego świata, w którym nawet relacje nie przechodzą próby czasu. Coś w tym jest, że wygodnictwo niszczy również naszą duchowość. Łatwiej człowieka wymienić niż naprawić przyjaźń, małżeństwo. Czasem się nie da, ale czy w ogóle próbujemy? Dlatego uważam, że ochrona środowiska i ekologia są przesiąknięte chrześcijańskim duchem. Recykling to wyraz miłosierdzia, a dzielenie się jest wchodzeniem w Bożą sprawiedliwość. Nieprzydatne, bezużyteczne rzeczy dostają nowe życie, stają się ważne. To czysto chrześcijańska filozofia kamienia węgielnego. Duch Boży przenika ekosystemy.
Jeśli porywasz się na rewolucję, szybko poddasz się zrezygnowany. Natomiast w krew wchodzi świadoma ewolucja. Mody i trendy przeminą, zostaną tylko dobre nawyki. Trudno uwierzyć, że przyzwyczajenia jednej osoby mają jakiś realny wpływ. Ale przyzwyczajenia 7 miliardów ludzi już tak. W tym ponad 2 miliardów chrześcijan, którzy mogą być początkiem zmian. Sami musimy stać się zmianą, której oczekujemy w świecie. Tylko czy chrześcijanie chcą innego świata? Przyszedł czas na odpowiedź. Nie możemy rezygnować z odpowiedzialności za Ziemię, czekając na jej lepszą, postapokaliptyczną wersję 2.0. Bardzo możliwe zresztą, że apokalipsa również będzie naszym dziełem, a przyjście Boga jedynie odpowiedzią na to, co zrobiliśmy ze światem.
Szymon Żyśko - dziennikarz i redaktor DEON.pl. Autor książki "Po tej stronie nieba. Młodzi święci". Prowadzi autorskiego bloga www.nothingbox.pl
Skomentuj artykuł