Były policjant: W policji masz kontakt ze śmiercią. Przywykasz, ale nie da się przywyknąć całkiem
"(...) W policji masz kontakt ze śmiercią. Przywykasz, ale nie da się przywyknąć całkiem. Czyjaś śmierć to zawsze twój stresor. Jego wpływ da się zniwelować, ale nawet jeśli będzie ci się wydawało, że masz ten stres w miarę pod kontrolą, to może zdarzyć się coś, co cię totalnie rozwałkuje" - pisze Sierżant Bagieta w książce "Otwierać! Policja", której fragment publikujemy.
Patrolówka to dla mnie serce policyjnej roboty. W niej odżyłem. Jednoczesny entuzjazm i wyciszenie. Wkroczyłem w rzeczywistość, w której odnalazłem utracony wcześniej sens pracy, a zarazem spokój od głupoty przełożonych. Czas pokazał, że była to cisza przed burzą. Niemniej przynajmniej na tamtym etapie nikt nas nie cisnął o mandaty, statystyki, tabelki. Mieliśmy iść na ulicę i robić swoją robotę. Jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka, więc hormony szczęścia szalały, a ja z bananem na twarzy ruszałem na ulicę. Co najważniejsze, nie tylko ja, bo mieliśmy zajebisty Zespół. Zgrany zespół jest w policji wielką wartością, a tabelkowi czy przełożeni największymi wrzodami.
Jedna z pierwszych akcji, jakie miałem na patrolu, od razu sprawiła, że poczułem się na swoim miejscu. Awantura domowa: naćpany synek pokłócił się z matką. Nakręcony na maksa wyszedł na klatkę schodową i pięścią rozbił okno. Kiedy jego ręka przebiła się przez taflę szkła, niemal zgilotynowało mu przedramię. Pech chciał, że trafiło na tętnicę promieniową. Kiedy dojechaliśmy, gość chodził po bloku i tryskał krwią na lewo i prawo, ale w efekcie działania narkotyków wciąż był agresywny. „Chodźcie, chodźcie!” – wołał do nas. Zachowaliśmy na początku jakąś bezpieczną odległość, ale i tak ochlapał mnie krwią. Uczucie, kiedy spływa ci po twarzy czyjaś ciepła krew, nie należy do fajnych doznań. Kumpel wziął na siebie przypilnowanie typa, a ja przyniosłem z radiowozu okulary, żeby typ nie zachlapał nam oczu i żebyśmy widzieli, co robimy.
Sceneria była już jak z horrou, bo wszędzie na ścianach czerwone bryzgi. Czekaliśmy na odpowiedni moment. Kumplowi udało się zagadać kolesia, a ja powolutku starałem się przesuwać na bok, żeby znaleźć się w końcu za jego plecami. Na dany znak rzuciliśmy się na niego równocześnie z przodu i z tyłu. Koleś gleba, ale wierzga. Każdy z nas się ślizga, jak byśmy brali udział w walkach w malinowym kisielu. Wreszcie typa spacyfikowaliśmy, zakuliśmy, a ja założyłem mu opaskę uciskową, żeby się nie wykrwawił. Wrzuciliśmy typa do karetki i na sygnale na SOR. Facet zaczął słabnąć i miał pierwsze objawy wstrząsu: nieprzytomny wzrok, potliwość, blada twarz. Lekarz przyznał, że już niewiele brakowało, żeby znalazł się po drugiej stronie.
Takie sytuacje zawsze wymagają jakiejś odpowiedzialności i oceny ryzyka przez policjantów. Czasem od razu widzisz, że będzie konieczna pomoc medyczna, ale nie masz możliwości, żeby ją wezwać. W mojej karierze nie miałem aż tak grubej akcji, żeby któryś zbir wymagał skomplikowanych operacji i nie wiadomo jakiej obstawy w szpitalu. Udzielenie pomocy jest najważniejszą zasadą, dlatego najpierw szpital, później pozostałe czynności policyjne. Dopóki nie przekażesz człowieka do aresztu śledczego albo na dołek, to odpowiadasz za jego kondycję. Jeżeli są przesłanki do zatrzymania, a człowiek musi być hospitalizowany, to trudno – czekasz na szpitalnym korytarzu. Jeśli się przeciąga, kończy się twoja zmiana, a na wygrzanym stołku siada kolega. Tak było w przypadku tej interwencji. Ona zresztą na koniec rozeszła się po kościach i na stół poszło chyba tylko zakłócanie porządku, bo matka chłopaka nie chciała zgłaszać przemocy z jego strony.
Jak już wspomniałem, w policji masz kontakt ze śmiercią. Przywykasz, ale nie da się przywyknąć całkiem. Czyjaś śmierć to zawsze twój stresor. Jego wpływ da się zniwelować, ale nawet jeśli będzie ci się wydawało, że masz ten stres w miarę pod kontrolą, to może zdarzyć się coś, co cię totalnie rozwałkuje.
Dyżurny odebrał zgłoszenie. Wysłał nas na jedno z nowych osiedli. Grupa dzieciaków czekała na nas, to oni powiadomili policję. W bloku znajdowało się mieszkanie ich koleżanki ze studiów. Przyszli, bo od jakiegoś czasu nie odbierała telefonu, nie odpisywała na wiadomości. Dzwonili domofonem, ale również nie odpowiedziała. Wtedy zadzwonili po nas. Akurat byłem na służbie z młodym chłopakiem, zaczął pracę może kilka miesięcy wcześniej. Świeżak po szkole, nigdy na oczy nie widział trupa. Już jak rozpytywaliśmy towarzystwo o tę dziewczynę, czułem, że skończy się odkryciem zwłok w mieszkaniu. Najgorzej, że jeszcze tej osoby nie zobaczyłem, a już czułem względem niej wielką serdeczność. Dwadzieścia kilka lat, studentka fajnego i ważnego kierunku, na zdjęciach uśmiechnięta i atrakcyjna, towarzyska, lubiana… Aż pojawił się temat zawodu miłosnego.
Pokłóciła się z chłopakiem. Chłopak nie miał kontaktu z towarzystwem dziewczyny ze studiów. Szperaliśmy po sieci i udało nam się namierzyć jego numer telefonu. Dzwonię. Chłopak potwierdza: pokłócili się srogo, później on wyjechał, ale jednak mieli się spotkać po jego powrocie. Dzwonił, lecz nie odbierała. Pomyślał, że się rozmyśliła, i nie chciał być natarczywy. Większego pożytku z tej rozmowy nie było. No to jeszcze raz gadka z tymi znajomymi. Wreszcie ktoś bąknął, że w ostatnim czasie dziewczyna miała epizod depresyjny, ale wyszła z niego, lecząc się farmakologicznie. W głowie układało mi się to w coraz gorszy obraz i właściwie w tym momencie straciłem nadzieję na pozytywne zakończenie tej interwencji.
Podeszliśmy pod drzwi mieszkania. Dzwonek, pukanie, cisza. Zacząłem wołać lokatorkę – cisza. Poprosiłem jej koleżeństwo, żeby oni spróbowali. Może kiedy usłyszy znajome głosy, zmobilizuje się, żeby otworzyć drzwi. Niestety cisza. Poinformowałem wszystkich, że w tej sytuacji podejrzenie zagrożenia życia jest jednoznaczne. Nie miałem możliwości sam staranować drzwi do mieszkania. Były antywłamaniowe i otwierane na zewnątrz. Wezwałem straż pożarną.
Chłopaki ze straży staranowali drzwi. Koleżeństwo dziewczyny poprosiłem o zostanie na korytarzu. Wszedłem pierwszy. Rozkład mieszkania: przedpokój połączony od razu z aneksem kuchennym i z malutkim salonem, po lewej stronie mała sypialnia i sąsiadująca łazienka. Staję na środku, rozglądam się, mówię: „Chyba jej nie ma”. Ledwie skończyłem to zdanie, dostrzegłem ją. Wisiała powieszona na klamce od drzwi. Wyglądała, jakby zwyczajnie przysiadła na podłodze. Potrzebowałem chwili, żeby poskładać ten widok do kupy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to popularny sposób samobójstwa. Do teraz zachodzę w głowę, jak silną trzeba mieć do tego psychikę. Jeżeli skoczycie ze sznurem zawieszonym pod sufitem, to już niczego nie da się cofnąć. Wystarczy jeden impuls, jeden krok w otchłań. Ale kiedy próbujecie powiesić się na klamce, zawsze możecie wstać, dać sobie jeszcze szansę, zrezygnować w trakcie. Tymczasem ludzie są tak zdesperowani, tak bardzo chcą umrzeć, że najczęściej na tych klamkach się duszą, wcale nie zrywają sobie rdzenia i nie tracą od razu świadomości. Wszystkie instynkty życia zostają podporządkowane pragnieniu skończenia z sobą.
Dzięki rozmowom z jej przyjaciółmi i zdjęciom, które mi pokazali, czułem, jakbym trochę ją poznał, a nawet polubił. Denerwowałem się strasznie w myślach: „Dziewczyno, dlaczego nie wstałaś?!”.
Skomentuj artykuł