Cuda? Nie, to nie u nas…
Kto jeszcze dziś wierzy w cuda? Może już tylko sam Pan Bóg i święci w niebie? Jakże niewielu wszak dziś znajdzie się takich, którzy doświadczenia jawnie nadprzyrodzonego nie będą natychmiast usiłowali jakoś zracjonalizować. Jessica Hausner otwarcie deklaruje niewiarę w cuda, potrafi jednak przekonująco ukazać szeroką gamę ludzkich postaw wobec kontaktu z nadprzyrodzonością.
„Lourdes” to film dla wierzących – ateistów, agnostyków, sceptyków ani nie zachwyci, ani nie nawróci, ani nie zaszokuje, ani nie włoży im w ręce antychrześcijańskiego oręża, którym by już nie dysponowali. Za to im mocniej ktoś jest przekonany o głębi własnej wiary, tym bardziej powinien obejrzeć obraz Jessiki Hausner. I potraktować go jako swoiste rekolekcje, zwłaszcza że czas po temu jak najbardziej odpowiedni – stoimy wszak na progu Wielkiego Postu.
Sparaliżowana Christine (Sylvie Testud) pojechała na pielgrzymkę do Lourdes. Bez specjalnej nadziei na wyzdrowienie, bo nie jest specjalnie (może nawet wcale) wierząca. A na pielgrzymki jeździ, gdyż przy jej kalectwie stanowią one jedyną okazję ruszenia się z domu. Wolałaby do Rzymu, bo tam bardziej kulturalnie, ale akurat trafił się wyjazd do Lourdes…
Nieoczekiwanie dla wszystkich uczestników pielgrzymki – i dla samej siebie – Christine zostaje uzdrowiona. Którejś nocy budzi się, wstaje z łóżka i zaczyna chodzić. Cud!
Austriacka reżyserka pokazuje szeroką gamę reakcji na tak nieoczekiwane wydarzenie. Nieoczekiwane?! Po co jedziemy do sanktuarium, jak nie w celu uzyskania potrzebnych łask? A jednak nieoczekiwane – głównie dlatego, że wszyscy oczekują owych łask dla siebie. Stąd bierze się niedowierzanie, zazdrość, spekulacje, czy aby to najwłaściwsza osoba, wręcz niechęć ku niej, a z drugiej strony, niezdrowa fascynacja i chęć zbliżenia się do uzdrowionej.
Osobiście, nie wiem, jak bym się zachował, gdybym – przyjechawszy do Lourdes z dzieckiem na wózku inwalidzkim, pełen nadziei na jego uzdrowienie – ujrzał jak cud ów spływa na dziecko siedzące obok mojego. A przecież powinienem skakać z radości, bo otrzymałem wcale nie mniej, lecz więcej, bo oto Pan dał mi znak swojej potęgi, miłosierdzia i łaski. Fakt, że nie uzdrowił akurat mojego dziecka, nie powinien w żaden sposób wpłynąć na moją reakcję – powinienem cieszyć się radością bliźniego, jakby spotkała ona mnie samego. Czy jednak potrafię?
Powinienem do końca życia zapamiętać, że byłem świadkiem dowodu na istnienie Boga – świadkiem Jego ingerencji w porządek natury. Czyż potrzeba lepszego dowodu dla wątpiących i poszukujących? Ale ja nie wątpię i nie poszukuję. Za to mam dla Pana Boga konkretne zadania: pomóż, ocal, ulecz, spraw, daj… Tylko mnie, a nie sąsiadowi.
A tak w ogóle, czy to na pewno był cud? Przecież ile razy tak jest, że rzekomo uzdrowieni popadają z powrotem w stan sprzed mniemanego cudu. Nie, nie, cuda się nie zdarzają… W każdym razie nie teraz. W czasach biblijnych to owszem, nawet jeszcze sto lat temu, ale teraz? W dobie internetu, wirtualnej rzeczywistości, podróży kosmicznych?
Trudno się dziwić, że się nie zdarzają, a jeśli już to niezwykle rzadko. W takim zagęszczeniu wątpliwości, potrzeby „naukowych” wyjaśnień, egoistycznego skupienia wyłącznie na własnych potrzebach… „Idź, twoja wiara cię ocaliła” – mówi Jezus do uzdrowionej kobiety. Pomyślmy tylko, ile mogłaby ocalić i ile zbudować koncentracja szczerej, bezinteresownej, dziecięcej wiary tysięcy pielgrzymów zgromadzonych w sanktuariach pokroju Lourdes…
Co, koncentracja wiary, jakby to było coś fizycznego, jak na przykład energia? Nie, no, bez bajek, proszę…
„Lourdes”, scen. i reż. Jessica Hausner, wyst. Sylvie Testud, Bruno Todeschini, Léa Seydoux, Austria/Francja/ Niemcy 2009, 96 min.


Skomentuj artykuł