Czy Tomasz Komenda miał szczęście?
Wyszedł z więzienia i jest bohaterem. Jego los pokazuje, że to, co najbardziej bezbronne, dochodzi czasem do głosu. Ile jest jednak takich słabych, bezbronnych ofiar, które nie spotkają na swojej drodze charyzmatycznego obrońcy?
Bohaterski policjant występujący w imię prawdy przeciwko skorumpowanym kolegom? Człowiek z pasją, który wierzy w swoją pracę i jest do bólu uczciwy, nawet za cenę jej utraty? Rycerz, któremu się udaje pokonać system?
Brzmi jak hollywoodzka baśń, tyle że ta „baśń” wydarzyła się naprawdę w 1997 roku, i to w Polsce, a nie za oceanem, i w niczym baśni nie przypomina. Bo trudno nazwać baśnią obskurne ściany celi więziennej, klaustrofobiczny spacerniak, skatowaną twarz bohatera, gwałt na współwięźniu czy samobójstwo towarzysza więziennego losu. A wszystko pokazane brutalnie i ascetycznie. Bez cienia litości dla widza.
Wiosna 2000 roku. Zwyczajny dom. Świt. Kamera pokazuje uśpione twarze domowników. Ciszę przerywa złowróżbny łomot: policja. Tak się zaczyna dramatyczna historia Tomka – nomen omen - Komendy, prostego, nieśmiałego chłopaka, który lubił swoją pracę w myjni samochodowej i właśnie się zakochał. A potem prawie dwadzieścia lat koszmaru: najpierw bicia przez przesłuchujących go policjantów, żeby powiedział to, co chcą usłyszeć, bo przecież trzeba zamknąć śledztwo, a potem katowania przez współwięźniów, mszczących się okrutnie – zgodnie z więziennym kodeksem – na „dzieciojebcy”.
Kiedy oglądałam sceny przesłuchania, a potem katowania bohatera przez policję i innych więźniów, miałam przez chwilę wrażenie, że temat dotyczy drugiej wojny światowej albo głębokiego stalinizmu. Tymczasem wojna się dawno skończyła, komunizm szczęśliwie minął, a my jesteśmy w wolnej (podobno) Polsce u progu nowego Millenium…
Czy możemy mówić, że żyjemy w wolnym kraju, skoro do naszego domu w każdej chwili może wtargnąć policja, potraktować nas jak śmieć i uznać za mordercę ot, tak sobie, bo kogoś trzeba uznać?
Jak to możliwe? – aż chce się zawołać. I film Holoubka jest właśnie opowieścią o tym wołaniu. Czy możemy mówić, że żyjemy w wolnym kraju, skoro do naszego domu w każdej chwili może wtargnąć policja, potraktować nas jak śmieć i uznać za mordercę ot, tak sobie, bo kogoś trzeba uznać? Czy możemy mówić, że żyjemy w wolnym kraju, skoro lepiej nie ruszać sprawy sprzed dwudziestu lat, nawet, jeśli wiemy, że z jej powodu cierpi niewinny człowiek, bo zbyt wielu wpływowych ludzi jest w nią zamieszanych? Czy możemy mówić, że żyjemy w wolnym kraju, skoro dla zatuszowania karygodnych błędów stróżów prawa łamie się życie niewinnemu człowiekowi tylko dlatego, że jest bezbronny i stać go jedynie na adwokata z urzędu?
Tomek Komenda miał szczęście. Po 18 latach odsiadki za niepopełnioną zbrodnię: gwałt i morderstwo piętnastolatki, której nie widział na oczy, spotkał policjanta i prokuratorów, którzy postanowili zająć się sprawą i trafili na ślad prawdziwych sprawców zbrodni.
Tomek Komenda miał szczęście. Wyszedł z więzienia i jest bohaterem. A jeśli nie znalazłby się nikt, kto by stanął w jego obronie, to co?
Tomek Komenda miał szczęście. Zainspirował twórców filmu, który już po 2 tygodniach dystrybucji stał się hitem, jest zapraszany przez stacje telewizyjne. Ale nawet najbardziej popularny program telewizyjny nie zniweluje tego, co zniszczyło jego psychikę.
Tomek Komenda miał szczęście. Jego los pokazuje, że to, co najbardziej bezbronne, dochodzi czasem do głosu. Ile jest jednak takich słabych, bezbronnych ofiar, które nie spotkają na swojej drodze charyzmatycznego obrońcy?
25 lat niewinności… to także opowieść o 25 latach człowieczeństwa. Tomek jest przedstawiony w filmie jako wrażliwy outsider nie pasujący do systemu. Kompletnie go nie rozumie. Jest na to zbyt czysty i prosty – niczym Forrest Gump z głośnego filmu Roberta Zemeckisa. Po brutalnym przesłuchaniu przez policję wykrztusza ostatkiem sił, jak dziecko: „chcę do domu”. Długo do tego domu nie wróci… I tutaj wielki ukłon w stronę Piotra Trojana – odtwórcy roli tytułowej. Wydobył z postaci to, co w niej najpiękniejsze: niewinność. Tę prawdziwą, dziecięcą, którą można łatwo stłamsić i podeptać, a jednak bohater ją w sobie ocala i przenosi przez prawie dwudziestoletni koszmar. Aktor buduje postać bardzo oszczędnymi środkami: przez spojrzenia, milczenie, wymalowaną na twarzy bezradność i rozpacz – jednak bez przerysowania. Tomek Komenda w tej interpretacji ma coś ze spłoszonego zwierzątka, coś ze skrzywdzonego dziecka i coś ze starca świadomego swojej godności.
Kolejną kreacją jest rola matki Tomka w wykonaniu Agaty Kuleszy. Silna i zdeterminowana, a jednak mająca swoje chwile załamania, opanowana, a jednak czasem wybuchająca rozpaczliwą złością, pewna, że „to się wyjaśni”, ale czasem zrezygnowana i bezradna. Dlatego tak autentyczna. Matka Kuleszy to poruszający portret wszystkich bohaterskich matek świata: czekających na odwiedziny w więzieniach, czuwających przy szpitalnych łóżkach, chroniących dzieci przed mężami alkoholikami, gotowych oddać za nie życie – czasem pod kulami toczącej się wojny, a czasem kropla po kropli, w żmudnej codzienności. Przypomina trochę bohaterkę wiersza Wisławy Szymborskiej Portret kobiecy:
Naiwna, ale najlepiej doradzi.
Słaba, ale udźwignie.
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.
Czyta Jaspersa i pisma kobiece.
Nie wie, po co ta śrubka i zbuduje most.
Wreszcie: last but not least czyli Remigiusz Korejwo w wykonaniu Dariusza Chojnackiego. Żaden z niego Tom Cruise z „Ludzi honoru”. Ot, zwykły, szary człowieczek, ojciec kilkorga dzieci, bojący się o pracę. Ale ma poczucie misji czyli - mówiąc mniej górnolotnie - traktuje robotę w policji bardzo serio. Na tyle serio, że ma odwagę wrócić do zamkniętej sprawy gwałtu i zabójstwa w Miłoszycach w feralnego Sylwestra 1996. Chojnacki dał tej postaci pasję i wyrazistość. Niepozorny człowieczek drąży temat, sprawa go coraz bardziej pochłania i to widać w jego rozpalonych gorączką oczach. Chojnacki, podobnie jak Trojan, posługuje się w swojej roli środkami oszczędnymi, ale właśnie dlatego wierzymy jego Remigiuszowi Korejwie.
Obraz Holoubka pozostawia nas wszystkich z pytaniem o to, czy warto walczyć o prawdę i godność tych, którzy nie mogą się bronić sami. Co ja bym zrobiła na miejscu Remigiusza Korejwy?
Wzruszyła mnie scena, kiedy Remigiusz zabiera Tomka na przesłuchanie i ten wyciąga w stronę policjanta ręce, oczekując zakucia w kajdanki, a tymczasem Remigiusz ściska mu dłoń w geście szacunku. Widzi w Tomku człowieka.
25 lat niewinności… to film niełatwy, ale ważny i wstrząsający. Ostre, wyraziste, krótkie obrazy, „postrzępiona”, momentami trochę kakofoniczna muzyka Colina Stetsona i Sary Neufeld świetnie oddająca nastrój więziennej rzeczywistości, klaustrofobiczne wnętrza, chłód i wirujące płatki śniegu bardzo pomagają w wejściu w tę opowieść i utożsamieniu się z bohaterem. Nawet nielinearna narracja ma tutaj sens: widz czuje się trochę tak, jakby wszedł do skołatanej głowy Tomka i był świadkiem jego bolesnych wspomnień. Brak chronologii wydarzeń nie przeszkadza w zrozumieniu fabuły, bo one układają się w spójną, logiczną całość – jak puzzle.
Słowem: warto, a nawet trzeba ten film zobaczyć. Obraz Holoubka pozostawia nas wszystkich z pytaniem o to, czy warto walczyć o prawdę i godność tych, którzy nie mogą się bronić sami. Co ja bym zrobiła na miejscu Remigiusza Korejwy?
Skomentuj artykuł