Żale i nadzieje. Parę słów po drugim sezonie "Wiedźmina"
Nie jest tajemnicą, że Wiedźmin to dla mnie coś więcej niż uniwersum, które lubię. Wiedźmińska saga to książki, które towarzyszyły mi w dorastaniu, dojrzewaniu, w odczytywaniu tego, co się dzieje we mnie i wokół mnie. Z całą pewnością jestem wielkim miłośnikiem, od biedy można by mnie nazwać - na modłę podsiadłowego filmiku - psychofanem, ale jednak nie wyznawcą.
Co w kontekście serialu oznacza to rozróżnienie? To, że choć jest to literatura droga mojemu sercu, to nie traktuję jej jako tekstu objawionego, zatem jestem w stanie bardzo wiele zrozumieć i wybaczyć twórcom serialu, co więcej, ucieszyć się tym, co dobre, mimo rzeczy, które mi podniosły ciśnienie lub wprawiły w niemałe zażenowanie. Adaptując książkę na potrzeby serialu, siłą rzeczy niektóre rzeczy trzeba wyciąć, inne z kolei wymyślić, żeby narracja serialowa miała ręce i nogi.
Przede wszystkim, cieszy mnie fakt, że Netflix ewidentnie troszczy się o wiedźmińską markę - spin-offy, fajne materiały promujące serial, naprawdę porządny marketing. To dobrze wróży na przyszłość.
Obsada - ogólnie, wielki plus. Oczywiście Henry Cavill jest ewidentnie zajawiony swoją rolą. Do tego, jeśli chodzi o nowości, znakomicie obsadzony Dijkstra (Graham McTavish), piękna Francesca Findabair (Mecia Simson), nawet Anna Schaffer jako Triss w tym sezonie wypadła dla mnie całkiem przekonująco. Cała wiedźmińska załoga na czele z Kimem Bodnią jako Vesemirem wypada moim zdaniem naprawdę dobrze, na pewno bardzo klimatycznie. Freya Allan jako Ciri ma naprawdę świetne momenty, zwłaszcza kiedy pokazuje charakterek podczas dialogów z wiedźminami w Kaer Morhen.
Cieszy mnie wątek podziemnej działalności Jaskra. Myślę, że to zdecydowanie najbardziej udane twórcze rozwinięcie wątków ledwie zaznaczonych w książce. Jestem też dobrej myśli patrząc na zmiany jakie zachodzą w postaciach Vilgefortza i Cahira - po totalnym zniekształceniu w pierwszym sezonie, twórcy chyba zaczynają bezpośrednio przygotowywać grunt pod doprowadzenie ich do postaci, jakie z grubsza znamy z książek.
A propos Jaskra - doczekaliśmy się kolejnego bangera ("Burn, Butcher, burn", choć to nie jedyne bardzo pozytywne akcenty muzyczne). Po pogodzeniu się w pierwszym sezonie, że twórczość barda nawet nie nawiązuje do muzyki dawnej (jak przynajmniej próbował robić Grzegorz Ciechowski, pisząc muzykę do polskiej wersji serialu), ale są totalnie odklejonymi od pseudo-średniowiecznego anturażu piosenkami popowymi, słuchanie ich może przynieść naprawdę sporo frajdy, szczególnie, że mimo wszystko są udanie wkomponowane w rolę Joey'ego Bateya.
Co mi zgrzyta, ale w imię wyrozumiałości wobec realiów serialu jestem w stanie dźwignąć? Rience, który w książce był raczej „łajzą”, która wszystko zawdzięcza Vilgefortzowi, wykreowany na potężnego maga. Rozbujany motyw koniunkcji sfer i potworów z monolitów. Wątek z Fringillą Vigo jako namiestniczką (?) Cintry. Elfy w starszym wieku. Nawet cały ten cringowy wątek wiedźmy z chatki na kurzej nóżce (z jednej strony bardzo "sapkowskie" nawiązanie do lokalnych mitologii i legend, z drugiej jednak serial nie podtrzymuje tej konwencji, więc wychodzi trochę deus ex machina). I wiele, wiele innych.
To czego nie mogę jednak przełknąć, to zrobienie z Yennefer płaczliwej paniusi (ej, tak w ogóle, większość kobiet, które znam, potrafi wyrażać silne emocje na niezliczoną ilość sposobów, a w serialu u prawie wszystkich kobiecych bohaterek duże emocje = mówienie dramatycznie podniesionym głosem łamiącym się od zbierającego szlochu. Ej...). Rozumiem ingerencje w charakter postaci drugoplanowych na rzecz adaptacji, ale u jednej z kluczowych bohaterek to dla mnie jednak trochę za dużo.
Nie mam również pojęcia, jak twórcy zamierzają wybrnąć z faktu ujawnienia przez Imperatora, że Ciri jest jego córką? W końcu, tym, czego nie jestem w stanie przyjąć, jest niepoważne traktowanie widza. Książki dają do myślenia, intrygują, pozostawiają niedopowiedzenia. W serialu prawie każda scena zostaje wyjaśniona jakimś banalnym dialogiem. Może i takie prawa serialu, ale widziałem przecież na Netflixie seriale, które nie traktowały widza w ten sposób.
Bardzo doceniam jednak bodajże myśl przewodnią tego sezonu - konieczność zmierzenia się z własną historią, zadrami z przeszłości, ze swoimi lękami oraz rolę, jaką w tym procesie odgrywa bliskość osób, które nas kochają. Te wątki prowokują w naprawdę dobrym sensie i zasługują, żeby pomedytować sobie nad nimi nieco dłużej.
Podsumowując ten sezon jednym zdaniem, powiem tak: mimo żalów i rozczarowań (płynących głównie z faktu, że inaczej sobie wyobrażałem pewne rzeczy), czekam na kolejne sezony. Z niecierpliwością i nadzieją.
Skomentuj artykuł