Historia ostatniej egzekucji w Polsce. Tak wyglądała śmierć ostatniego skazańca
Dokładnie 30 lat temu, 21 kwietnia 1988 roku, wykonano ostatni wyrok kary śmierci w Polsce. Przeczytaj o zbrodni i końcu Andrzeja Czabańskiego.
Poniedziałek 11 czerwca 1984, nad ranem
Błądzą wiejskimi drogami, szukając domu kumpla ze Skrzyszowa. Tyle że żadnego kumpla nie ma. Andrzej Czabański zapewnia Iwonę Nowak: to już niedaleko. Gdzieś tutaj musi być taki dom, na pewno go rozpozna.
Ciemność rozświetlają tylko reflektory samochodu. Andrzej zatrzymuje gdzieś na poboczu. Mówi, że pójdzie do wsi, zapyta kogoś o drogę. Wysiada, idzie. Iwona czeka, choć pewnie coraz bardziej się martwi, że z telefonu nici.
Andrzej odchodzi na tyle, by z malucha nie było go widać. Czeka. Udaje, że szuka domu znajomego. Po czym wraca i oświadcza, że niczego się nie dowiedział.
Znowu ruszają. Mijają cmentarz i wtedy Iwona po raz pierwszy i jedyny mówi, że się boi. Strach ogarnia ją nie tylko na widok cmentarza. Poszukiwania trwają zbyt długo. Odjechali za daleko od domu, za daleko od miasta, za daleko od wszystkiego. Oprócz malucha, pijanego Andrzeja i jej samej w okolicy jest tylko złowroga pustka.
- To chyba tutaj - mówi Andrzej.
Lipiec 2017
Tarnów tonie w słońcu. Piwo, które zamawiają mieszkańcy w knajpkach przy rynku, robi się ciepłe po dziesięciu minutach. Dzieci bawią się przy fontannie, dorośli łapią cień. Jest środek tygodnia, ale nikt nie chce siedzieć w czterech ścianach; zaraz po pracy tłumy wylegają na ulice.
W pomieszczeniu, w którym czytam akta sprawy Andrzeja Czabańskiego, panuje przyjemny chłód.
- Jeśli będzie panu zimno, proszę powiedzieć - mówi pracownica sądu.
- Zna pani tę sprawę? - pytam, kiedy podaje mi cztery grube tomy.
- Z reguły nie zaglądam do akt - odpowiada. - Wolę nie znać szczegółów.
Po kilku godzinach czytania opisów zbrodni, raportów z sekcji zwłok, wywiadów psychiatrycznych i zeznań udaję, że wypisał mi się długopis, i wychodzę przed budynek sądu, żeby zaczerpnąć czystego powietrza.
* * *
Tarnów lat osiemdziesiątych jest tak samo szary i pełen beznadziei jak reszta Polski. Ludzie chcą przeżyć, przetrwać. Tylko tyle. Gnieżdżą się w blokach z wielkiej płyty, co rano wychodzą do pracy w Zakładach Azotowych im. Feliksa Dzierżyńskiego, zakładach remontowych (należących do Azotów), miejskiej komunikacji, szkołach, urzędach. Stare miasto też nie tętni życiem tak jak dziś. W bramach stoją ci, którzy nie mogą albo nie chcą pracować. Popijają, co mają pod ręką, skrzykują się na wieczorną wódkę. Zdjęcia z tamtego okresu pokazują zalane betonem ulice, puste, ciągnące się kilometrami, zarośnięte trawą tereny, z których gdzieś na horyzoncie wyrastają wieżowce.
Mocne słowa papieża Franciszka ws. kary śmierci >>
W jednym z bloków mieszka Iwona Nowak z dwiema nastoletnimi córkami. Mąż wyjeżdża do pracy w USA, gdzie dobrze zarabia - jest protetykiem. Ostatnio też wyjechał. Regularnie przysyła dolary i prezenty. Córki chodzą w modnych ciuchach, słuchają amerykańskiej muzyki. Żona ma w szafie drogie futra.
W okolicy jest szanowana. Choć trwa beznadzieja, Polacy są ze sobą blisko, dużo o sobie wiedzą. Spotykają się na prywatkach, na które przychodzą z "koszykiem" - każdy wnosi to, co miał najlepszego w kredensie. Zachodzą do siebie bez powodu, długo rozmawiają, pomagają sobie w trudnych momentach. Ci, którzy pamiętają tamten okres, mówią mi:
- Ludzie chętnie pożyczali sobie wtedy pieniądze. Sami proponowali: Zenek, jak nie masz, to ci dam. Złotówki czy dolary - obojętnie. Wiadomo było, że oddadzą. A jak nie, to zwrócą w innej postaci albo "odrobią".
Nowakowie z ul. Skowronków mają opinię "zamożnych". Ludzie wiedzą, że w tapczanie trzymają dolary. Zresztą Nowakowie z niczym się nie kryją. Sąsiedzi bywają często u nich w domu, pani Iwona opowiada o swoich ciuchach i kosmetykach sąsiadkom. Od czasu do czasu spotyka się ze starszą panią Czabańską. Matką Andrzeja. Zamienią słowo przed blokiem, usiądą na ławce.
Andrzej też się tu kręci. Tu się przecież wychował - kilka klatek obok. Kiedy się ożenił, wyprowadził się na Wekslarską, niedaleko rynku, ale teraz często tu wpada. Najpierw prowadził z żoną sklep spożywczy (są ajentami), potem jeździł taksówką. A najczęściej po prostu odwiedza matkę.
Tamtej nocy też ją odwiedził.
(...)
Poniedziałek 11 czerwca 1984, świt
Zatrzymuje samochód. Wysiada. Iwona za nim. Dziś nie wiadomo, czy w ciemnościach widziała jego twarz. Czy musiała się do niego zbliżyć na tyle, by poczuć jego kwaśny, alkoholowy oddech.
Po wszystkim ktoś powie, że zapamiętał u Andrzeja jego błyszczące oczy i ślinę, która gromadziła się w kącikach jego ust.
- Kłamałem - mówi Andrzej do Iwony. - Kłamałem cały czas.
Czy Iwona czuje ukłucie w żołądku? Czy serce zaczyna jej mocniej bić? Andrzej mówi: wszystko było po to, żeby "odbyć stosunek". Iwona odpowiada, że przecież dzieli ich różnica wieku. Ona - kobieta koło czterdziestki. On - młody chłopak, dziecko właściwie. Widziała, jak bawił się w piaskownicy, jak dorastał.
Czy dopiero teraz zaczyna rozumieć, jak daleko jest od bezpiecznego domu? "Miałem zamiar ją zgwałcić" - przyzna w rozmowie ze śledczymi Andrzej. Dlatego popycha Iwonę z całej siły. Kobieta upada na trawę. Wstaje, próbuje uciekać. Ale wtedy jest już za późno.
(...)
Poniedziałek 11 czerwca 1984, świt
Droga E-22. Mały fiat zatrzymuje się na poboczu. Kierowca nie gasi świateł, wysiada, pochyla się nad kałużą i obmywa ręce. Andrzej Czabański zobaczył krew na swoich dłoniach i dopiero wtedy - jak będzie zapewniał później - uświadomił sobie, co zrobił. Wtedy jednak nie myśli o Iwonie. Jakby całkiem o niej zapomniał, jakby jej w ogóle nie było.
Myśli o jej córkach, Darii i Emilii, które zostały na Skowronków i czekają na matkę. Kiedy się obudzą, zaczną jej szukać. Parkuje przed blokiem na Skowronków. W jednej klatce jest mieszkanie, w którym się wychował. W środku jego matka w pośpiechu przygotowuje się do wyjścia. Musi jechać do szpitala, gdzie Teresa, synowa, zaczęła rodzić.
Pani Maria, sąsiadka Czabańskich i Nowaków, szykuje się do pracy. Kiedy wyjdzie, spotka Teresę Czabańską, która śpieszy się do szpitala. Daria i Emilia śpią. Budzi je pukanie do drzwi. Jest piąta rano. Drzwi otwiera Daria. Widzi Andrzeja Czabańskiego. Mężczyzna lekko się chwieje. W rękach trzyma krawat.
Chwilę potem Daria odwraca się, by pokazać Czabańskiemu taśmy z USA. Wtedy czuje na szyi ucisk. To krawat, który Czabański zaciska z całej siły. Zofia M., sąsiadka Nowaków, widzi w oknie Darię, która z kimś się szamocze i krzyczy: - Niech nas pani ratuje. - Pani Zofia biegnie na pomoc.
"Muszę zgładzić obie siostry" - myśli Andrzej. Daria traci przytomność. Do pokoju wpada Emilia, drapie Andrzeja, bije go po głowie tak mocno, jak tylko potrafi. Andrzej uderza Emilię w twarz, rzuca się do okna, wyskakuje z balkonu. Spada na nogi bez szwanku, Nowakowie mieszkają na parterze.
Na miejsce przybiega sąsiadka Zofia M. Widzi czerwono-siny ślad na szyi Darii Nowak. Przed blokiem pani Maria spotyka panią Czabańską. Ta mówi jej, że biegnie do szpitala, bo na świat przychodzi wnuczka. Znowu droga E-22. Maluchem pędzi Andrzej. Jest już całkiem jasno. Mija Ładną i miejsce, w którym leży ciało Iwony Nowak. Jedzie do Pogórskiej Woli.
Z daleka widzi, jak babcia wyprowadza z obory krowę. Chwilę czeka, potem podjeżdża niezauważony za stodołę. Nie wie, co dalej robić, nie może zebrać myśli. Rzuca się na tylne siedzenie i zapada w najtwardszy sen swojego życia. Kiedy się obudzi, po cichu nastawi radio. Przez chwilę będzie nasłuchiwał. Zdejmuje z siebie marynarkę. Idzie w krzaki nieopodal i tam, pod dużym kamieniem, zostawia zakrwawione ubranie. Kiedy wraca, wpada na babcię.
- Dobrze, wnusiu, żeś przyjechał, pomożesz mi siano roz- rzucać - mówi babcia.
- Popiłem w nocy, niesprawny jestem - rzuca tylko Andrzej.
Babcia chwilę narzeka. Andrzej czuje suchość w ustach. Kac tak łatwo nie ustąpi. Czabański wsiada do malucha i rusza do pobliskiego sklepu. Kupi cztery butelki gazowanego napoju "Florida". Trochę wypije. Kiedy wraca, widzi, jak babcia idzie z milicjantami w stronę krzaków, w których zostawił ubranie. Nie ma wyjścia, nie ma siły. Jest kac, fizyczny ból.
Czy katolik może popierać karę śmierci? >>
Sam podchodzi do milicjantów. Od razu się przyznaje. Obiecuje, że pokaże, gdzie leżą zwłoki. Oficer, który sporządzi notatkę z jego przesłuchania, zanotuje: "Przesłuchiwany oświadcza, że będąc u babci, uświadomił sobie, co zrobił, i mówiąc to, płacze".
Lato 1984
Andrzej Czabański siada w więziennym drelichu przed biegłym psychiatrą sądowym, powołanym specjalnie w tej sprawie. Odsiedział już swoje w areszcie śledczym, czeka na proces. Najpierw trzeba stwierdzić, czy w chwili popełniania zbrodni był poczytalny.
Podobna rozmowa przeprowadzona zostanie z matką Andrzeja Czabańskiego. Psychiatra starannie zapisze wszystkie swoje obserwacje na kilku stronach papieru: Inteligencja badanego przeciętna. Społecznie przystosowany, ale sztywny w postawach. Izolujący się, mało towarzyski. Bez szerszych zainteresowań (czyta tylko kryminały). Ma słabe zdolności do refleksji. Przypisuje sobie zaburzenia psychiczne, ale nie jest psychopatą. Skarży się na ból lewego ucha. Twierdzi, że ktoś może chcieć go otruć, domaga się badań i sprawdzenia, czy dostaje właściwe leki.
Ojciec badanego pił, znęcał się nad rodziną, kolekcjonował w domu siekiery. Chorował na cukrzycę. Kontakt z badanym nawiązał krótko przed śmiercią w 1984 r. Badany był nerwowym dzieckiem, uczył się słabo. Lubił dokuczać innym. W wojsku pobił kaprala, za co został ukarany dyscyplinarnie. Jest nadmiernie pewny siebie. Zaczął pić w wieku piętnastu lat, ale potem nie nadużywał. Lubi rozrywki, wesołe życie. Ma dużo znajomych, przyjaciół żadnych.
O zabitej Iwonie Nowak mówi, że to ona "była bardziej zaangażowana". O żonie, że najczęściej "była zmęczona", a gdzie indziej "przyjmowano go wesoło". Inne kobiety to była "chęć wyżycia się".
Istotny fakt: w siódmej klasie szkoły podstawowej badany zwabił do mieszkania małoletnią dziewczynkę. Chciał zobaczyć, "co tam jest u dziewczynek". Tą dziewczynką była Emilia Nowak.
Lipiec 2017
- Uważa pan, że powinno się go trzymać, żywić z naszych podatków? - pyta sąsiad rodziny Nowaków, zapytany o karę śmierci. - Takiego to "trach" i już. A nie trzymać jak Breivika.
- Wieszali gorszych niż on - pani Ewa, mieszkanka tej samej klatki, w której wychował się Andrzej, ma wątpliwości. - Proszę pana, za gorsze zbrodnie daje się dzisiaj dożywocie i pozwala poprawić. Jest takie słowo... Tak, resocjalizacja. Czy ten nasz Andrzejek na coś takiego nie zasługiwał? On nie był złym człowiekiem. Jemu się to po prostu przydarzyło. Ci, którzy życzyli mu stryczka, nie zastanawiali się, czy sami by tego nie zrobili. A lepsi od niego nie byli.
- Nie wiem, nie wiem, nie wiem... - mówi prawie szeptem mieszkanka ul. Skowronków. Pamięta Andrzeja, jego matkę i brata. I przyznaje: - Było mi ich żal. Oczywiście, żałowałam pani Iwony, ale matki i brata Czabańskiego też. On ich też skazał na śmierć. Tylko że powolną. Zrobił, co zrobił, ale decydował sam o sobie. Może jeśliby mu jakoś przetłumaczyć, wbić do tej głowy, że zrobił najgorszą rzecz, jaką można zrobić, toby zrozumiał? Ale go powiesili i już. Nie było na nic czasu. (...)
- Nowakowie się stąd wyprowadzili zaraz po tym. I słuch po nich zaginął - mówi pan Jan z ul. Skowronków. - Mąż Iwony wyjechał do Stanów i tam podobno zmarł albo zginął, nie mam pewności. Daria nie mieszka w Polsce. Nie wiadomo, co się dzieje z Emilią. Ich też ta tragedia zmieniła na zawsze.
Zmieniła też sąsiadów. Pani Ewa z ul. Skowronków w momencie, w którym Andrzej Czabański w 1984 r. wyskakiwał przez balkon, wychodziła do pracy. Dziś opowiada: - Szłam ze znajomą przez osiedle i mijałyśmy panią Czabańską, jeszcze była na siłach. Ukłoniłam się. A znajoma do mnie: "Co ty się matce mordercy kłaniasz?". A co ta matka winna? Albo brat? (...)
Wyrok zapada 12 czerwca 1986 r. w Sądzie Wojewódzkim w Tarnowie. Andrzej Czabański przyjmuje go spokojnie. Nie płacze, nie wzywa pomocy, nie pomstuje. Siedzi na ławie oskarżonych obok dwóch milicjantów i patrzy pod nogi. Adwokat złoży apelację, wyrok zostanie utrzymany. Sprawę będzie badał Rzecznik Praw Obywatelskich, który nie dopatrzy się uchybień. O utrzymanie Andrzeja przy życiu najbardziej walczyć będzie jego matka, Teresa. Wierzy, że politycy pośpieszą się ze zniesieniem kary śmierci - o tym przecież mówi się w kraju. (...)
Miejsce straceń w areszcie na ul. Montelupich potwierdzało smutny stereotyp: szare ściany, żadnych okien, przy suficie stryczek, w podłodze metalowa zapadnia. Dziś - jak informują mnie pracownicy aresztu - pomieszczenie służy za magazyn. - Sama nie wiem, gdzie ono jest - mówi mi pracownica aresztu na Montelupich. - Wiem tylko, że w podziemiach.
Sposób wykonywania kary śmierci z dużym prawdopodobieństwem zobrazował Krzysztof Kieślowski w filmie Krótki film o zabijaniu. Scenarzystą był przecież Krzysztof Piesiewicz, wtedy młody adwokat. Bohater filmu Jacek Łazar, zagubiony w życiu młody chłopak, który brutalnie zamordował taksówkarza, dobrze wie, co za chwilę go czeka. Do jego celi przychodzi oddział strażników więziennych, którzy siłą doprowadzą go do stryczka. Jeszcze ostatni papieros, palony zachłannie, całymi haustami. Znak krzyża na czole wykonany przez księdza. I formułka odczytywana przez prokuratora: "Wyrok w imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej z dnia... Sąd Wojewódzki po rozpoznaniu sprawy oskarżonego o to, że..., uznał oskarżonego winnym dokonania tego przestępstwa oraz z mocy art. 148 par. 1 i art. 44 par. 2 kodeksu karnego, skazał go na karę śmierci oraz pozbawienie praw publicznych za zawsze. Sąd Najwyższy wyrok ten utrzymał w mocy. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. W związku z tym wyrok zostanie wykonany".
W filmie Krzysztofa Kieślowskiego - podejmującym temat słuszności kary śmierci w metaforyczny, symboliczny sposób - największe wrażenie robi zajadłość i agresja, z jaką kaci wieszają skazanego (to druga strona tytułowego "zabijania"). Nie sposób jednak ustalić, czy takie zachowanie było w tamtych czasach regułą, czy to jedynie wizja reżysera. Ze słów anonimowego kata, do którego dotarł dziennikarz Jerzy Andrzejczak, wynika raczej zimna, mechaniczna precyzja i chłodny dystans, jaki żywili do całego procederu jego uczestnicy.
W 1988 r., kiedy Andrzej Czabański czekał na egzekucję, zebrała się Komisja ds. Reformy Prawa Karnego. Jej prace przyniosły efekt: Łukasz Balcer, minister sprawiedliwości w rządzie Mieczysława Rakowskiego, składa projekt moratorium na wykonywanie kary śmierci. Sejm projekt przyjmuje, jednak ze względu na działanie kodeksu karnego w "starym" brzmieniu moratorium ma charakter nieformalny - niewykonywanie egzekucji ma być rodzajem niepisanej umowy. Wyrok na Czabańskiego zapadł jednak, zanim moratorium weszło w życie.
W 1989 r. Sejm ogłosił amnestię, dzięki której skazanym na karę śmierci zamieniono wyrok na karę dożywocia. Od 1995 r. obowiązywało w Polsce - już formalnie - moratorium na wykonywanie kary śmierci, choć wyroki zapadały aż do 1996 r. Ostatecznie kara śmierci została zniesiona na mocy konstytucji z 1997 r. Nigdy więcej nad głową skazanego nie zawisła pętla z mocnego, sztruksowego sznura. Nigdy więcej pod nogami skazanego nie otworzyła się zapadnia, głęboka na dwa metry, z której nie było już wyjścia.
Andrzej Czabański był ostatni.
21 kwietnia 1988, ok. godz. 17.30
Jest o cztery lata starszy. Dzisiaj przywieziono go do Krakowa. Przy ul. Montelupich znajduje się areszt śledczy, a w jego podziemiach cela śmierci. Kiedy Czabański słyszy formułkę: "Wyrok zostanie wykonany", panikuje jak dziecko.
Ostatnie życzenie? Papieros. Iwona Nowak ostatniego życzenia nie miała.
Potem jest wycie, kopanie, gryzienie strażników. Ręce ma skute na plecach. Wloką go po ziemi jak złego psa na łańcuchu. Katów jest dwóch (dzięki jednemu z nich znamy szczegóły tych wydarzeń. Jego relacja została opublikowana w książce Jerzego Andrzejczaka Spowiedź polskiego kata z 1993 r.). Jeden zakłada pętlę, drugi czeka przy dźwigni. Kiedy ją pociągnie, pod
nogami Czabańskiego otworzy się zapadnia.
Rdzeń kręgowy pęka jak wątła nić. Andrzej umiera szybko. Iwona umierała w cierpieniach. Dwadzieścia minut czekania i można stwierdzić zgon. Na drgawki, które targają ciałem Andrzeja Czabańskiego, patrzą: prokurator, naczelnik aresztu, adwokat, lekarz i ksiądz. Po wszystkim kat ściąga białe rękawiczki i rzuca je na piersi straconego, leżącego już w trumnie.
Śmierć ma tutaj swój rytuał. Na polu w Ładnej rytuału nie było. Kat przyjechał podobno specjalnie z Warszawy. Po wszystkim poszedł do restauracji na dużą wódkę. Taki miał zwyczaj.
* * *
Niektóre dane personalne, w szczególności dane ofiar, zostały zmienione. Przy odtwarzaniu okoliczności dotyczących kary śmierci w Polsce korzystałem m.in. z książek: Piotra Pytlakowskiego "Czekając na kata" (1996), Jerzego Andrzejczaka "Spowiedź polskiego kata" (1993), Stanisława Podemskiego "Pitawal PRL-u" (2006).
Pełny tekst reportażu znajdziecie w książce "Przed egzekucją", która mówi o walce zakonnicy o zniesienie kary śmierci. Jej przesłanie obejrzało 1,3 miliarda ludzi.
Skomentuj artykuł