"Położna z Auschwitz". Matka, która postanowiła umrzeć razem ze swoim dzieckiem
"Młoda żydowska matka trzęsie się obok swojego dziecka i pyta jak to zrobić? Jak inne robią? Odzywa się Rosjanka Tasza, mówi, że jedna polska Żydówka przykryła ostatnio swoje dziecko szmatami, po czym schowała się w umywalni, by nie patrzeć na jego śmierć" - przeczytaj fragment książki Magdy Knedler "Położna z Auschwitz".
Mengele znowu przyszedł i znowu pozornie spokojnym tonem zadaje pytanie za pytaniem. Dlaczego? Czy pani rozumie? Rozkaz to rozkaz - podsumowuje wreszcie. Rozkaz ten nie obejmuje już wprawdzie wszystkich dzieci, które przychodzą na świat w obozie, ale żydowskie owszem. A Mama nie utopiła naszego nowego żydowskiego noworodka w beczce, tylko jak zwykle zawiązała mu pępowinę i położyła obok wyczerpanej matki. Dłonie ubrudzone krwią wyciera teraz w fartuch.
- Czy pani zapomniała? - pyta znowu głośno doktor, a jego głos niesie się po baraku.
Nie wierzył, że mu się znowu sprzeciwi, że będzie tak ćwiczyć jego cierpliwość i wystawiać się na ryzyko. Swoją drogą dawno już tu nie przychodził w tym akurat celu, by robić Mamie wyrzuty. Ktoś mu coś pewnie powiedział. Może tamta niemiecka pielęgniarka, która kiedyś szarpnęła Mamę za włosy? Albo Ena, czeska więźniarka, lekarka, asystentka doktora, która przychodzi tu, by przypatrywać się pracy niepozornej z wyglądu polskiej położnej?
Mama jest zmęczona. Wbija wzrok w jego buty, a po chwili z trudem unosi głowę.
- Już mówiłam, że nie. Nie będę zabijać dzieci.
Twarz Mengelego lekko czerwienieje, ale Lagerarzt nadal nad sobą panuje.
- To Żyd.
Mama patrzy mu w oczy i wzdryga się, jakby ją nagle zemdliło. Trwa to krótko, może dwie sekundy.
- To Człowiek.
Wstrzymujemy oddech. Mengele musi w końcu wybuchnąć. To nie może dłużej trwać, Mama za często mu się stawia i w ogóle się go nie boi. Lekarz chodzi w tę i we w tę, popatrując na nią złowrogo. Żydowska matka płacze. Mama znowu opuszcza głowę i na chwilę przymyka powieki. Mengele mamrocze coś pod nosem i wreszcie mówi:
- Szkoda.
Nic więcej nie mówi, tylko patrzy przez chwilę na swoją asystentkę, po czym lekkim krokiem wychodzi z baraku. Wcale nie oddychamy z ulgą. Asystentka mówi żydowskiej matce, że "sama będzie musiała to zrobić". "To". A później lekarka także wychodzi. Podnoszą się głosy.
- Co za świnia!
- Sytuacja kropka w kropkę jak tamta z Rebeką! Chyba ich bawi ta powtarzalność!
- Widziałyście tę jego parszywą gębę?
Mama rzuca nam swoje znaczące spojrzenia.
- Nie nazywajcie go tak - mówi.
Posłusznie milkniemy. Czasem bardzo trudno Mamę zrozumieć. Zwłaszcza dziś, kiedy młoda żydowska matka trzęsie się obok swojego dziecka i pyta jak. Jak to zrobić? Jak inne robią? Odzywa się Rosjanka Tasza, mówi, że jedna polska Żydówka przykryła ostatnio swoje dziecko szmatami, po czym schowała się w umywalni, by nie patrzeć na jego śmierć.
- To było jeszcze gorsze niż rzeczy, które dzieją się tutaj na co dzień - dodaje. - My wszystkie słyszałyśmy to dziecko, jego zanikający płacz i ciężki oddech. Długo. Polska Żydówka płakała w umywalni. Dziewczyny zaczęły na nią krzyczeć, że tak nie może być, że ona jeszcze bardziej dręczy dziecko i lepiej by było, gdyby zrobiła to szybko. Wywlekły ją wreszcie z umywalni i przyciągnęły do dziecka.
- I co? - pyta zrozpaczona matka, której, choć nie wprost, wydano taki sam rozkaz.
Tasza rozkłada bezradnie ręce. Wiadomo co. To, co być musiało.
Jej rozmówczyni jest blada jak kreda. Spogląda na Taszę, na mnie, na Mamę.
- Ale ja nie mogę - mówi. - Nie mogę.
Nikt jej nie informuje, co się stanie, jeśli nie wypełni rozkazu. Żydowskie matki z dziećmi idą zawsze w jedno miejsce. Nie umiem sobie wyobrazić jej emocji. Nie umiem powiedzieć, co ja bym zrobiła, gdyby to mnie przyszło wykonać rozkaz.
Trwa to kilka dni. Żydowska matka pochodzi z Jugosławii, ma na imię Zlatka. Wiem, że tego nie zrobi. Nie karmi dziecka, które dramatycznie ssie swoje palce, ale tego nie zrobi. Postanawia umrzeć razem z nim. Dziecko płacze żałośnie, a w każdej z nas rośnie poczucie beznadziei. Pierwsza nie wytrzymuje Taszka. Podrywa się ze swojej koi, bierze na ręce dziecko Zlatki i zaczyna je karmić. Dziewczyna jest przerażona.
- Ale przecież nie Niemcy nie pozwalają. Nie możesz. Zostaw.
Słowa wypowiada nerwowo, trzęsącym się głosem.
Taszka rzuca rosyjskim przekleństwem. Dziecko się krztusi.
- Znajdź lepiej jakąś łyżkę. To dziecko nie umie jeść.
Zlatka się nie rusza, więc po łyżkę idę ja. Tasza napełnia łyżkę mlekiem z piersi i delikatnie wlewa pokarm w buzię dziecka. Mały zaczyna połykać. Płacze i połyka, płacze i połyka.
- Niemcy nie pozwalają, Niemcy nie pozwalają - jęczy Zlatka.
- Gówno mnie obchodzą Niemcy! - krzyczy Tasza.
Problem z dzieckiem Zlatki rośnie. Mały, posmakowawszy mleka, płacze głośniej, kiedy nie dostaje jeść. Tasza jest uparta, karmi go mlekiem z łyżeczki. Inne więźniarki krzyczą na nią, że dziecko i tak nie przeżyje, że ona wszystko niepotrzebnie przedłuża, jest jak tamta polska Żydówka, która uciekła do umywalni.
Tasza nie słucha. Ma w sobie wolę działania, walczy o to dziecko prawie jak o swoje własne.
- Ruska, ty razem z nimi do gazu pójdziesz! - krzyczy ktoś z górnej koi.
Zlatka krąży dookoła Taszy bezradnie, nie wiedząc, czy odebrać dziecko i zakazać jego karmienia, czy raczej dziękować.
Dramat kończy pojawienie się pielęgniarki.
- Gdzie ten żydowski mały? Ponoć mu niespieszno na tamten świat!
Wskazują jej miejsce. Niemiecka pielęgniarka, też więźniarka, siada na piecu, kładzie sobie dziecko na kolanie i wbija w jego pierś igłę. Później wyrzuca je pod umywalnię, na stertę trupów. Widzi to Zlatka, widzi to Tasza, widzi to Mama. Żadna się nie odzywa. Ale Mama na pewno się modli. Za to dziecko i za kobietę, która je zabiła.
Teraz, kiedy rzeźbię, przypominam sobie zachwyt Mamy nad dziecięcymi paluszkami i stopami. Za każdym razem taki sam. Myślę o tamtej opowieści, o zdjęciach, które wspominała. O pięknym mężczyźnie w ciemnym garniturze. Nie wiem, czy się spotkali po wojnie. W Raporcie Mama nie pisze o swoim życiu po powrocie z obozu, nie wiem więc, czy spełniło się jej wielkie marzenie, by zobaczyć ponownie całą rodzinę. Mówiła, że od jednego z synów i od męża nie ma wieści, ale sądzi, że ruszyli do Warszawy. Dlatego pytała mnie o Powstanie, o gruzy, o pożary. Raz już, we wrześniu trzydziestego dziewiątego, pojechali do stolicy, by gasić ogień. Tyle że wtedy wrócili, a teraz nie wiadomo, czy wrócą. Była spokojna i opanowana, łagodna, skupiona na innych bardziej niż na sobie, a jednak widziałam, jak bardzo kochała tamtego pięknego mężczyznę, który nie umiał wiązać krawata, i z jak wielkim lękiem myślała, że mogą się już nigdy nie spotkać.
Pracuję nad kamienną figurą kobiety z lokami nad uchem. Jest drobna, ma owalną twarz, kształtny nos i półprzymknięte powieki. Przechyla lekko głowę i tęsknie wypatruje kogoś, kogo nigdzie nie widać.
Fragment książki Magdy Knedler "Położna z Auschwitz".
Skomentuj artykuł