Tiananmen. Dokumentacja śmierci

(fot. ChameleonsEye / Shutterstock.com)
Małgorzata Golik

Rankiem 4 czerwca 1989 roku chiński rząd zgromadził wokół Pekinu ponad 200 tys. żołnierzy Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Po wkroczeniu do stolicy dokonali oni rzezi na zebranych na Placu Niebiańskiego Spokoju protestujących. Brutalna pacyfikacja zszokowała cały świat. Do dnia dzisiejszego nie podano prawdziwych danych na temat ilości zabitych i rannych. Szacunki władz i opozycji przedstawiają bowiem diametralnie inne liczby.

Według oficjalnych doniesień liczba zabitych w starciach wyniosła 241 osób, a dalszych 7 tys. było rannych. Obliczenia niezależnych (od władz chińskich) międzynarodowych organizacji zajmujących się prawami człowieka, a przede wszystkim relacje uczestników i świadków wydarzeń, mówią o ponad 2,5 tys. zabitych cywili.

Tego dnia w Polsce odbywały się pierwsze częściowo wolne wybory parlamentarne, niedługo potem runął mur berliński i nastąpiło zjednoczenie Niemiec, co zwiastowało długo oczekiwany upadek Związku Radzieckiego. Kończyło się pół wieku "zimnej wojny". Europejski komunizm rozpadał się i za chwilę miało rozpocząć się powolne rozliczanie czerwonych zbrodniarzy. Na starym kontynencie cieszono się z otwarcia nowej karty historii.

Po starciach na ulicach Pekinu oraz w innych chińskich miastach dziesiątki tysięcy tzw. przestępców politycznych i burzycieli panującego ustroju zostało zamkniętych w więzieniach bez postawienia im konkretnych zarzutów, a tysiące Chińczyków, próbując w ten sposób ratować własne życie, uciekło za granicę. To, że Chiny przegrały swoją walkę o wolność, a bojownicy o nią mieli dopiero ponieść przerażające konsekwencje umknęło uwadze świata.

Chińska "nowa droga"

Dla Chińczyków 4 czerwca stał się cezurą. Dotychczas duża część obywateli Państwa Środka kochała swój kraj i mimo komunistycznego terroru wierzyła w jego przywódców. Żądano jednak reform i demokratyzacji systemu. Zmiany rzeczywiście nastąpiły, ale nie takie, jakich oczekiwali obywatele. Przywódcy Chin zaczęli skupiać się na wzroście gospodarczym i pieniądzach, pomijając jednak przy tym idee wolności i demokracji. Marzenia o swobodach obywatelskich zastępowała stopniowo w społeczeństwie miłość do dolarów i jenów. Kiedy po kilku lub kilkunastu latach zwalniano z więzień i obozów pracy czerwcowych wojowników o wolność, wzbudzali oni nierzadko u współobywateli tylko pogardę. Bez pieniędzy, domów czy własnych rodzin wracali często do starszych, schorowanych rodziców, a niektórzy z nich stawali się bezdomnymi żebrakami.

Przegrali nie tylko walkę o wolność kraju, ale także przegrywali własne życie. "Taki już był klimat społeczny po 4 czerwca, nie było bukietów kwiatów, oklasków, demonstracji i haseł. W mgnieniu oka wiatr zmienił kierunek, a ludzie wszystko zapomnieli" - tłumaczy jeden z nich. Niezdolni do podjęcia pracy po torturach, wycieńczeni pobytem w zatłoczonych celach, nie mogący przystosować się do reguł nowego dla nich świata i konsumpcjonizmu, popadali w beznadzieję, szaleństwo lub odbierali sobie życie. Nikt nie uznał ich za bohaterów, nie zrehabilitowano ich, nie podziękowano. Odrzuceni przez niepohamowanie rozwijający się gospodarczo, autorytarny kraj znaleźli się na "śmietniku historii". Wydarzenia z 1989 roku pozostały aktualne i znaczące jedynie dla rodzin zatrzymanych, które nadal odliczają dni do uwolnienia swoich bliskich. Mimo że świat już o wszystkim zapomniał, oni pamiętają i otwarcie przypominają: "Partia komunistyczna po prostu mordowała ludzi z zimną krwią".

O zwolennikach wolności na pewno nie zapomniały też władze. W 1995 roku Chińczycy, którzy chcieli przypomnieć o wydarzeniach symbolizowanych przez masakrę na placu Tiananmen, zainicjowali kampanię petycyjną dotyczącą ujawnienia zakłamanej przez władzę historii wydarzeń z 4 czerwca. Osoby, które odpowiedziały na apel i podpisały go, szybko zostały aresztowane przez służbę bezpieczeństwa. Wiele z nich trafiło następnie do obozów pracy, gdzie odsiadywali długoletnie wyroki razem ze zwykłymi kryminalistami.

W pamięci i świadomości zachodnich odbiorców pozostaje przypadkowo sfilmowany przez zagranicznego reportera Wang Weilin, który stojąc na środku ulicy swoim ciałem zagrodził drogę czołgom, uniemożliwiając im jakikolwiek manewr. Ów bohater, po wydarzeniach "zniknął" i nikt nie zna jego dalszych losów. Piękna scena przeszła do historii. Inaczej niż kadry, w których czołgi strzelają do muru z ludzi czy też sceny przedstawiające ginących pod ciosami mundurowych studentów. Taranowani przez czołgi i pojazdy opancerzone młodzi Chińczycy, wznoszący pokojowe hasła nawołujące do zmiany niesprawiedliwego systemu, nazywani byli przez władze Chińskiej Republiki Ludowej "rebeliantami". Tylko z relacji naocznych świadków, uczestników wydarzeń, wiemy, że przerażani "rebelianci" byli wyłapywani przez wojsko i jako "potwornych zbrodniarzy" rozstrzeliwały ich zbierane na potrzebę chwili plutony egzekucyjne. Wielu z młodych chłopców było zwykłymi robotnikami, rolnikami, którzy porwani falą patriotyzmu, całym sercem angażowali się w rozgrywające się przed ich oczami wydarzenia polityczne. Po aresztowaniu pośpiesznie skazywani byli na wieloletnie wyroki za "wandalizm", "obalanie państwa", "kontrrewolucyjną propagandę" czy nawoływanie do rozruchów.

Cena wolności

Liczbę uwięzionych w protestach 4 czerwca szacuje się na kilkadziesiąt tysięcy osób w całych Chinach, w tym na kilka tysięcy w samej stolicy. Wiele z nich skazano na karę śmierci w zawieszeniu na dwa lata, co w kodeksie karnym ChRL oznacza, że przez dwa lata skazany poddawany jest przymusowej "naprawie przez pracę" i jeśli w jej trakcie świadomie nie popełni kolejnego przestępstwa wyrok zamieniany jest automatycznie na karę dożywotniego więzienia. Jeżeli jednak nie uda się go "naprawić" kara śmierci wykonywana jest natychmiast. Wielu z tych, którzy walczyli za demokratyczne zmiany w Chinach zapłaciło najwyższą cenę. Ci, którzy po wyjściu na wolność zaczynają mówić i opisywać prawdę historyczną szybko wracają z powrotem do więzienia. Pod byle jakim pretekstem, np. za "prowadzenie wrogiej agitacji".

Podczas wydarzeń rozgrywających się w 1989 roku większość społeczeństwa poparła studentów i ich postulaty walki z korupcją, spekulacjami czy systemem jednopartyjnym. Nawoływanie do ujawniania dochodów członków partii komunistycznej pochodzących z "szarej strefy" i upublicznienia ich nielegalnych majątków, miało służyć uzdrowieniu pogarszającej się sytuacji w kraju. Młodzi ludzie żądali wprowadzenia reform, demokracji i przestrzegania praw człowieka. Po wydarzeniach 4 czerwca, kiedy ówczesny przywódca Deng Xiaoping pojechał na południe kraju z nowymi hasłami, walka o wolności obywatelskie się skończyła. Chińczycy odpowiadając na wezwanie partii skupili się na zarabianiu pieniędzy i gromadzeniu dóbr. "Jak tylko nie wraca się do 4 czerwca, nie jątrzy starych ran, to można się bez przerwy bogacić" - to credo współczesnej chińskiej klasy średniej. W związku z tym trudno oczekiwać, aby wypuszczani z więzień po kilkunastu latach "rebelianci" byli przez zwykłych ludzi traktowani przyzwoicie.

Rodziny ofiar pragnąc, aby śmierć ich bliskich nie została zapomniana i stała się przestrogą na przyszłość, postanowiły jednak publicznie ogłosić swoją skargę. W ten sposób powstał ruch "Matki Tiananmen", który stara się rozpowszechniać prawdziwe informacje o wydarzeniach z 1989 roku. Członkowie stowarzyszenia pełnią rolę "strażników pamięci" ze współczuciem pochylających się nad "bliznami historii", których już nawet złamani na duchu bohaterowie wydarzeń nie uważają czasami za ważne.

Nie możemy zapomnieć

Wiele lat po krwawych starciach na Placu Niebiańskiego Spokoju kaci nadal dzierżą władzę, a bezustannie inwigilowani przez tajną policję rodzice, którzy stracili swoje dzieci, zaczynają powoli umierać. "Tych, którzy protestowali na ulicach w 1989 roku, były tysiące, ale dzisiaj są oni jak garść piasku ciśnięta w otchłań ludzkiego morza" -  notuje w swojej książce chiński pisarz Liao Yiwu. Pojawiają się pytania o sens tych walk. Dla niektórych wydarzenia sprzed lat są nadal elementem życia, do którego wracają codziennie. Jeden z dawnych studentów stwierdza: "Czas płynie, a dla mnie ciągle są one jak parzący rękę kamień. Ciągle maluję czołgi miażdżące ludzi, krew zalewającą Tiananmen, statuę Bogini Demokracji… Każde pociągnięcie pędzla jest jak krzyk".

Wielu z bojowników o demokrację, którzy zgromadzili się wówczas na placu nie chciało wtedy przeoczyć ostatniej możliwości wpłynięcia na historię. Gdyby wówczas ją stracili, oznaczałoby to utratę głosu w kwestii przyszłości ich ojczyzny. Większość uczestników manifestacji nie była wroga komunizmowi czy socjalizmowi, nie chciała "obalać systemu". Protestujący byli zwykłymi mieszkańcami Państwa Środka, którzy mieli sumienie. A widząc na własne oczy jak żołnierze, wykonując rozkazy władzy, strzelają do ludzi, ogarniały ich silne emocje: gniew, złość i pod ich wpływem dołączali do studentów, chwytali kamienie, wykrzykiwali w tłumie hasła. Niedoświadczonym nastolatkom zarzucano, że próbowali obalić dyktaturę proletariatu. Dzisiaj inni młodzi "rebelianci" działają w kontrolowanym przez państwo Internecie. Dwadzieścia sześć lat temu nie było wirtualnej rzeczywistości. Będąc patriotą trzeba było wyjść w biały dzień i działać w realnym świecie.

W 1949 roku Mao Zedong, stojąc na tarasie bramy Tiananmen, krzyczał: "Chiński lud powstał!", ale wówczas oznaczało to tylko powstanie jednej osoby - przywódcy. Reszta społeczeństwa została na kolanach lub w dalszym ciągu się czołgała. Kiedy w 1989 roku śmierć zwolennika reform Hu Yaobanga wywołała ruchy studenckie, które skłoniły do wyjścia na ulice kilka milionów demonstrantów w Pekinie, lud chiński rzeczywiście powstał z kolan. Szedł wyprostowany, choć trwało to zaledwie kilkanaście dni. Po 4 czerwca znowu kazano mu się czołgać. I w takiej pozycji niestety trwa do dziś.

Niewielu Chińczyków wie, że w więzieniach nadal siedzą aresztowani ponad 20 lat temu za walkę o wolność ludzie. Najsmutniejsze, że niewiadomo czy uczestnicy ruchu 4 czerwca dożyją momentu, kiedy zostaną zrehabilitowani i nie będą musieli żałować, że "zadarli" z partią komunistyczną nie godząc się na narzucone przez nią warunki życia. Nie wiadomo czy doczekają dnia, w którym będą mogli powiedzieć swoim wnukom, że nie są biedakami i nieudacznikami, a kiedy historia postawiła ich w sytuacji wyboru, stanęli po stronie dobra, nie tracąc przy tym honoru i człowieczeństwa.


Tekst powstał na podstawie wydanej w tym roku w Polsce książki byłego więźnia - który obecnie z przyczyn politycznych mieszka poza Chinami - Liao Yiwu: "Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Tiananmen. Dokumentacja śmierci
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.