Miasto największych. Odkryj nieznane oblicze Rzymu

(fot. shutterstock.com)
Stefan Czerniecki / pk

Ponoć prowadzą do niego wszystkie drogi świata. Miasto makaronów, pizzy i kawy. Miasto fontann, korków i przystanków autobusowych pozbawionych rozkładów jazdy. Taki Rzym znamy. Taki odwiedzamy. Jest jednak jeszcze jeden Rzym. Ten drugi, schowany pod zakurzoną pościelą, którą mało kto zdejmuje. Rzym, który ma nam coś do opowiedzenia. Coś niezwykle ważnego.

Plac św. Piotra. Około południa. Kolejka do bazyliki sięga już końca kolumnady Berniniego. Między oczekującymi słychać prawdziwy językowy mix. Stoją Włosi, Hiszpanie, Latynosi, Amerykanie, Ukraińcy, Polacy… Większość co i rusz spogląda w prawo, tam wyżej, ponad kolumnadę.

Tak po prawdzie nie znam chyba nikogo, kto stojąc tutaj, nie spojrzałby w tamtą stronę. Niezależnie od tego, czy jest tu po raz pierwszy, po raz czwarty, czy nawet dziesiąty. Ilekroć znajdzie się na Placu Świętego Piotra, zawsze zadziera głowę w prawo. Na północ. W tamto okno. To samo, gdzie zwykle stawał i błogosławił światu. To samo, w którym zapadła decyzja, aby nie zatrzymywać swojego cierpienia wyłącznie dla siebie. Aby pokazać je innym, pokazać światu. Jako świadectwo, jako umocnienie. Dziś jestem niezbicie przekonany, że było to umocnienie w stu procentach owocne. Ten Jego ówczesny obraz… Człowieka bliskiego śmierci, próbującego przemówić do wiernych i machającego z bezradnością ręką… Pozostał w ludziach na zawsze. W niewierzących także. Ilu z nich wtedy przejrzało? To już wie tylko Bóg. A może i sam Jan Paweł II też…

DEON.PL POLECA

Czwarte piętro Pałacu Apostolskiego. Najpopularniejsze chyba okno świata. Wysokie, podłużne, z białymi okiennicami. Drugie z prawej, licząc od narożnika pałacu. To pierwsze to już od sypialni. Podobnie jak dwa okna ulokowane już za rogiem, wychodzące na wschód. Na lewo od "papieskiego" okna biblioteki. Tam również uwielbiał przebywać. Głównie nocami. Patrząc z tego okna na prawo idealnie widać wąską usytuowaną na wschód ścianę, na której umieszczono mozaikę Matki Boskiej-Matki Kościoła - wotum dziękczynne za cudowne ocalenie z zamachu 13 maja 1981 roku. A pod mozaiką napis, który chyba najwymowniej oddaje całą Jego posługę dla stolicy Świętego Piotra: "Totus Tuus". Mozaika jest zorientowana w ten sposób, aby widział ją zarówno papież stojący w oknie na Aniele Pańskim, jak i zgromadzeni na Placu Św. Piotra wierni. Czytelny znak. Niech widzą wszyscy. Był dla Niej. Podobnie jak pragnął być dla każdego z nas. Pewnie dlatego z pokorą przyjął decyzję konklawe, aby opuścić umiłowany Kraków i na stałe osiąść w Wiecznym Mieście. Mieście swojego umiłowanego poprzednika. Rzym stał się dla niego miejscem, w którym miał umrzeć. I umarł.

Podobnie jak inni…

Po drugiej stronie Murów Leoniańskich

Rzymski poranek przy Via Sant’ Anna - zamkniętej uliczce watykańskiego światka. Tej, której początek widać jeszcze z zapełnionej pielgrzymami Via Porta Angelica. To tędy suną tysiące pielgrzymów od stacji metra w kierunku Bazyliki św. Piotra. Tutaj często zwalniają. Przez bramę św. Anny co i rusz zagląda jakieś ciekawskie oko. Przy szlabanach stale pojawiają się kolejne osoby: pracownicy, księża, goście. Krótkie legitymowanie przez watykańską ochronę i po chwili grube mury okalające najmniejsze państwo świata znajdą się za ich plecami. Lepiej się za bardzo nie oglądać, bo zaraz podejdą szwajcarscy gwardziści i zaczną pytać.

To tutaj. Tędy umykał potajemnie z Watykanu, by odwiedzić ukochane góry. Tutaj wymykał się protokołom, gdy zdążał do przepięknej Mentorelli. Tutaj zaczynał dotykać prawdziwego Rzymu. Od Via Sant’ Anna wszystko się zatem zaczynało. To taki bufor dla tych dwóch światów. Na samym jej początku widać stację benzynową. Stację? Właściwie to dwa dystrybutory, usytuowane nieco z boku, aby nie tarasować przejazdu. W najmniejszym państwie świata trzeba ostrożnie zarządzać przestrzenią. Dalej jest poczta. Zaraz obok niemały supersam. Jest i sklep ze sprzętem elektronicznym. Na koniec bank i apteka.

Z każdą kolejną minutą poranka słychać kolejne stukoty butów o brukową kostkę. Robi się coraz gęściej. Dominują głównie młode twarze. Pewnie studenci-klerycy. Wchodzą do sklepów. Ja nawet nie próbuję. Zakupy są uwarunkowane posiadaniem specjalnej karty watykańskiej. Poproszą mnie o nią przy kasie. Trochę szkoda. Ceny przy watykańskiej Via Sant’ Anna są bowiem wyraźnie niższe od tych po drugiej stronie Murów Leoniańskich.

Tę uliczkę Jan Paweł II widział dokładnie z okien swojego pokoiku. Tych wychodzących na wschód. De facto, jeśli chciał, mógł przyjrzeć się każdej z kontrolowanych u Bramy Św. Anny osób. Jeszcze lepszy widok na strażniczą budkę miał z sąsiadującego z sypialnią tzw. pokoiku medycznego. A już najlepszy z ulokowanej w północno-wschodnim narożniku Pałacu Apostolskiego kuchni.

Drzwi papieskiego pokoju wychodziły praktycznie na wprost kaplicy. Tak, by On zawsze był blisko Niego. Aby był fizycznie obecny nawet podczas snu. Z kaplicy widok na patio Sykstusa V, wewnętrzny dziedziniec pałacu. Pewnie nieraz spoglądał w dół. Pewnie nieraz tutaj przystawał, myślał. Pewnie nieraz… Jak na poetę mistyka przystało.

Podobnie jak pewnie nieraz spacerował po swoim ulubionym miniogródku, w którym zarządził zbudowanie niewielkich stacji Drogi Krzyżowej. Gdzie? W miejscu najbliżej nieba - na dachu Pałacu Apostolskiego. Pośród jasnobrązowych donic i zielonych pnączy okalających niewielkie murowane słupy. Bywał tu w niemal każdy piątek, by w ciszy i spokoju medytować kolejne stacje. To było ponoć jedno z Jego umiłowanych miejsc.

Były też aule, sale, schody, które przemierzał każdego dnia. Miejsca spotkań, wspólnych modlitw. Miejsca, gdzie opętani uwalniali się od demonów, gdzie chorzy zaczynali zdrowieć, niepełnosprawni chodzić, a smutni doznawali pocieszenia. Polska dusza uwięziona we włoskim rozgardiaszu poranka przy Via Sant’ Anna. Bez cappuccino, a z herbatą. Bez pizzy, a z polskimi ziemniakami.

Wieczno-miejska codzienność

Rzymski poranek. Wąskie uliczki Zatybrza. Stukot odsuwanych okiennych szczęk chroniących kafeterie nocą. Za ladą jednej z nich już uwija się tutejszy Gepetto. Starszy, z przyprószoną siwizną na głowie. Układa stoliki, uruchamia maszynę, czyści okna. Za chwilę pojawią się jego pierwsi klienci. Ci sami, co zawsze. Nie będzie wyjątku. Będzie Giuseppe, będzie Marco, będzie Antonio. Potem Mauro, Alessio, Roberto. Ci są każdego dnia. Dopiero po nich przychodzi reszta. Każdy z rzymian ma swoją kafeterię. Zagląda do niej przed wyjazdem do pracy. Z obowiązkową, zwiniętą pod pachą gazetą. Najczęściej tą w charakterystycznie łososiowatym kolorze. To "La Gazzetta dello Sport".

Pomieszczenie powoli wypełnia woń kawy z dopiero co uruchomionych młynków. Dzień można uznać za oficjalnie rozpoczęty. Szybkie espresso czy wykwitnie cappuccino z pianką. Nieistotne. Liczy się ceremoniał, obecność, włoska mantra poranka. Obok kafeterii roztacza się urok włoskiego poranka.

- Gdzie leziesz? Nie widzisz, że wykręcam? - wydziera się kierowca cofającej pośród skutecznie pozastawianych wąskich uliczek furgonetki z dostawą świeżego pieczywa.

- A znaki to niby od czego, barani łbie? Od przeglądania się? - przechodzień nie daje za wygraną. Dobrze wie, że w Rzymie trzeba sobie pokrzyczeć z rana. Najlepiej z charakterystycznie sugestywnie ułożonymi dłońmi. Z włoskim znakiem rozpoznawczym.

- Ej tam! Pogadacie sobie gdzie indziej. Ile można czekać?! - z momentalnie uformowanej kolejki na wąskiej uliczce już słychać oznaki zniecierpliwienia.

Tak, Rzym się obudził. Zaczęła się zbiorowa wędrówka. Wąskimi uliczkami, pośród suszących się ubrań rozwieszonych między oknami. Włoski skuter mknie przed siebie. Od Piazza di Santa Maria do Via della Scala. Od Via della Lungara do Via dei Penitenzieri. Aż skręci w uliczkę Ducha Świętego (Via Borgo Santo Spirito). Ona już wyprowadzi go, gdzie trzeba. Pod kolumnadę Berniniego. Na Watykan.

Podejrzewam, że pewnie właśnie tak to wyglądało. Tak zaczynały się te dni. Rzymskie poranki stanowiące tło dla wydarzeń, które dokonywały się w tym czasie w Piotrowej Stolicy. W trakcie audiencji, spotkań, wspólnych modlitw. On siedział tutaj. Wewnątrz, w nieco innym świecie. I nawet jeśli Jan Paweł II nie miał czasu, aby poznać Rzym, niewątpliwie Rzym miał czas, aby poznać Jego.

Zabierz mnie

Zabierz mnie, Mistrzu, do Efrem, i pozwól tam z sobą pozostać,
gdzie ciszy dalekie wybrzeża opadają na skrzydłach ptaków,
jak zieleń, jak fala bujna, nie zmącona dotknięciem wiosła,
jak koło szerokie na wodzie, nie spłoszone cieniem przestrachu.

Dzięki, żeś miejsce duszy tak daleko odsunął od zgiełku
i w nim przebywasz przyjaźnie otoczony dziwnym ubóstwem,
Niezmierny, ledwo celkę zajmujesz maleńką,
kochasz miejsca bezludne i puste.

Bo jesteś samą Ciszą, wielkim Milczeniem,
uwolnij mnie już od głosu,
a przejmij tylko dreszczem Twojego Istnienia,
dreszczem wiatru w dojrzałych kłosach.

(Karol Wojtyła, 17. Pieśń o Bogu Ukrytym)

To dość absurdalne, ale… mieszkający w Rzymie na stałe - w mieście przyciągającym światowych poetów, artystów, pisarzy - jeden z wybitniejszych polskich wieszczów XX wieku, który nie może spokojnie usiąść na jednym z rzymskich skwerów, aby spłodzić kolejny werset, robił to najpewniej gdzie indziej. Może w Ogrodach Watykanu? Może w niewielkim ogródku na dachu Pałacu Apostolskiego? Nie wiem. Wiem jedynie, że pisał wspaniale. Choć czas nie pozwalał. Powołano Go przecież do czegoś innego.

"Poezja to wielka pani, której trzeba się całkowicie poświęcić: obawiam się, że nie byłem wobec niej zupełnie w porządku" - napisał rozliczając się z życiem. Coś musiał wybrać. Rzym ma szczęście do takich ludzi. Takich, którzy potrafili dokonać prawidłowego wyboru. Którzy potrafili poświęcić coś, co cenili tak mocno. Dla misji, którą otrzymali. Właśnie tutaj, w Wiecznym Mieście. Znany większości z nas, najpopularniejszy święty XXI wieku jest bowiem tylko jednym z wielu.

Historia uwięzionego w Mamertinum

Ciemne pomieszczenie, prawdopodobnie bez okien. A jeśli już, to z jego wąską imitacją, szparą w grubych murach, przez które więcej słychać niż widać. Przez które do wilgotnej celi raz po raz wlatują wyziewy ciepłego, świeżego powietrza z zewnątrz. A wraz z nim i te odgłosy. Dostojne przemówienia, pełne dystyngowanej aparycji zebrania. Wygłaszane aklamacje, filozoficzne mowy. Zebrania rad starszych pod okolicznymi świątyniami. Eleganccy rzymianie przystrojeni w białe togi.

Tak ich zapamiętał. Ale w tej chwili mógł sobie ich tylko wyobrażać, odtwarzać. Poza pokrywającymi się grzybem wilgotnymi, zimnymi murami nie widział bowiem w tej chwili nic więcej. Czekał. W odrętwieniu, w ludzkiej beznadziei, może i w strachu. Wiedział, że to cierpienie ma sens. Przecież tak nauczał go jego Mistrz. To jednak w teorii. Po ludzku ciężko to znieść. Już raz Go zdradził. Bał się nawet przyznać przy głupich sługach. Do dziś pamięta tamten Jego wzrok. Obejrzał się, gdy prowadzono Go przed Wielki Sanhedryn. Nie widział w tych oczach ani krzty wyrzutu, ani pretensji. Raczej zrozumienie. A przede wszystkim niewysłowioną Miłość. I współczucie. Pewnie wiedział, że jeszcze nie nadszedł jego czas. Że jeszcze nie teraz. Szykował go na coś większego. Na coś, co w tej chwili powolutku staje się chyba coraz bardziej bliskie.

W środku Więzienia Mamertyńskiego znajduje się otwór. Ciemny i budzący grozę. Tym większą, że nie prowadzą do niego żadne schody (te wybuduje dopiero jeden z francuskich biskupów). Gdy więzień dochodził do krawędzi otworu, przechodził go zimny dreszcz. Wiedział, że to już koniec. Że nie może być nadziei. Perspektywa uwolnienia rozmywała się bezpowrotnie. Przed nim ciemna, wąska dziura. Jeszcze tylko jedno pchnięcie przez strażnika i zostanie strącony. Tam niżej, do tzw. tullium, czyli niższej izby więzienia. Stamtąd nie będzie już ucieczki. Tam będzie dno den. Tam będzie beznadzieja beznadziei. Tam będzie koniec.

Więzienie Mamertyńskie i kościół św. Józefa. (fot. vvoe / Shutterstock.com)

Ciasne świadectwo

Jest jeszcze ciemniej i jeszcze ciaśniej. Cela ma pięć metrów długości, niecałe trzy metry szerokości i dwa metry wysokości. Przy 1,65 metra wzrostu wystarczył delikatny wyskok, aby uderzyć głową o strop. Klaustrofobiczna rzeczywistość wiecznego zamknięcia. W ciemności, w wilgoci, bez dostępu do świata zewnętrznego. A przecież miał być "Księciem Apostołów"! Przecież Mistrz mówił, że to "na nim zbuduje swój Kościół". Taki, którego "nie przemogą bramy piekielne". Że ma być Kefasem. Że ma być Skałą. A teraz… Jakże diametralnie różna perspektywa.

Być może po cichu liczył, że za kilka dni go uwolnią. Że zaraz to wszystko się skończy. Przecież do tej pory zawsze wychodził z podobnych opresji obronną ręką. Teraz też wyjdzie. Tak, wyjdzie. Jednak tym razem próba będzie wyjątkowo długa. Piotr spędzi w celi dziewięć miesięcy. Przez cały ten czas jedyną jego przestrzenią będzie ten prostokąt o wymiarach 5 na 3 metra. Będzie go współdzielił z innymi więźniami. W sumie przez Mamertinum przewinie się w tym czasie czterdziestu ośmiu skazanych. Wśród nich jeszcze ten jeden. Ten, któremu z początku sam nie bardzo wierzył. Z którym wchodził w kolejnych latach w spory. Z którym się sprzeczał. Ten, za którego ręczył sam Barnaba. Szaul, Paweł z Tarsu. Przez ten czas będą się wspólnie modlić. Będą dawać świadectwo. Tutaj, pod ziemią. Po ciemku, w ciasnocie i wilgoci.

Chrześcijańskie kundle

Zmęczony, ubrudzony, z wymiętymi szatami. Wyczerpany i pragnący. Bez sił. I wołający ku górze otworu. Tam, gdzie stała straż więzienna.

- Dajcie nam wody, bo wszyscy pomrzemy! Ludzie, wody!

Schrypiały, ale wciąż mocny głos. Głos pełen Ducha, pełen Mocy, pełen pasji i woli walki.

- To pozdychacie! Nikomu nie będzie was żal… kundle… - odpowiedź Procesa, jednego z najbardziej zatwardziałych na ludzką krzywdę strażników nie mogła wlewać nadziei w serca uwięzionych.

- Choćby trochę…

- Zamilcz, psie! - wtrąca Martynian, drugi obok Procesa słynący z bezkompromisowości i bezwzględności strażnik Mamertinum.

- Niech gada! Pośmiejemy się - naigrawa się Proceso.

- Masz rację, przyjacielu. Niech gada, bo nudno tu. Będzie rozrywka przynajmniej.

W atmosferze publicznego wyszydzenia, otwartej wrogości, diabolicznego napawania się czyjąś śmiercią, czyimś umęczeniem - w takiej atmosferze siedzieli dalej. W wierności Słowu, w modlitwie, w skupieniu. Mijały kolejne godziny, kolejne dni. Aż któregoś wieczora…

- Ty, słyszysz? Co to?! - Proceso szturcha zaspanego Martyniana.

- Co znowu? Dałbyś pospać człowiekowi.

- A daj spokój! Tam coś się dzieje! Nie słyszysz? Szelest jakiś…

Martynian podchodzi bliżej czarnej dziury, z której dochodzi dziwne szemranie. Podziemne echo nieco zniekształca odgłos, utrudniając jednoznaczną interpretację źródła tego dźwięku.

- Co te psy tam kombinują, do cholery! - oburza się Proceso.

- Ty… To… To woda chyba. To szum źródła! - oczy Martyniana powiększają się, jakby właśnie zobaczyły ducha.

- Co się tam dzieje?! - Proceso jest mniej podatny na emocje. - Ciszej, bo zaraz zejdziemy i pożałujecie!

Z dołu jednak cisza. Prócz szelestu wody nikt nie odpowiada. Więźniowie są nazbyt zajęci walką o dostęp do nowo wytrysłego wodopoju. Z jedynych ludzkich dźwięków słychać w tej chwili ukojenie i pełne zadowolenia sapanie.

- Nie wytrzymam! Schodzimy do nich! Bierz miecz. Nauczymy ich posłuszeństwa - rzuca Proceso do współstrażnika.

- Czekaj, czekaj… Przesuń się. Popatrz tylko.

Odsuwając się nieco w bok, Proceso pozwala niewielkiej stróżce światła dochodzącej z wyjścia Mamertinum, rzucić ledwo widoczną łunę na to, co się w tej chwili działo na dole, w skalnej celi więziennej. Przed oczami strażników obraz, jakiego raczej się w tym miejscu nie spodziewali. Oto kilku mężczyzn klęczących i pijących wodę. Uśmiechy, nawoływanie. Ci, którzy nasycili już swoje pragnienie pomagają tym, którzy nie mają nawet siły, by dowlec się do źródła. Ktoś ściska rękę barczystemu mężczyźnie. Wyciera łzy w rękawy jego brudnej szaty. Słychać pierwsze ludzkie słowa. Niczym echo odbijające się z ciemnej toni wilgotnej jamy: "Dziękuję, dziękuję… Dziękuję, dziękuję…".

Cichy szloch. Po chwili do stojącego mężczyzny podchodzą pozostali. Niektórzy nic nie mówią, tylko patrzą. Część z nich nadal nie wierzy temu, co przed chwilą zobaczyła. Teraz, gdy są już napici, mogą to wszystko na spokojnie przemyśleć. Co tu się właściwie wydarzyło? Jak… Jakim cudem? Jakim prawem?

Ciąg dalszy nastąpi...

Artykuł pierwotnie opublikowano na łamach magazynu "me Lady"


Stefan Czerniecki - podróznik, eksplorator, fotoreporter, autor ksiazek, były członek Alpinus Expedition Team www.czerniecki.net

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Miasto największych. Odkryj nieznane oblicze Rzymu
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.