Miałam założenie: "Żadnych facetów!"
"Miałam założenie: żadnych facetów tam nie poznajesz! Zero jakiegokolwiek bliższego kontaktu! Gdy jeden będzie chciał od ciebie herbatkę, to zrobisz wszystkim herbatkę, a nie tylko temu jednemu. A wróciłam z obecnym mężem" - przeczytaj fragment książki "Polarniczki".
Podryw skuterem śnieżnym (Dominika Rupp-Janecka i Tomek Janecki)
Jeżeli istnieje coś takiego, jak podryw na polarnika, to historia Dominiki Rupp-Janeckiej i Tomka Janeckiego jest tego doskonałym przykładem.
Poznali się w 2009 roku. Tomek w tym czasie pełnił funkcję zastępcy dyrektora Zakładu Biologii Antarktyki PAN i kierownika 34 wyprawy antarktycznej, która była już jego szóstą ekspedycją na Wyspę Króla Jerzego. Dominika jako uczestniczka grupy letniej miała prowadzić obserwacje ptaków i ssaków na Lions Rump. Ale los najwyraźniej nie chciał, żeby zbyt szybko tam dotarła.
Z Tomkiem poznali się w Polsce jeszcze podczas przygotowań do wyprawy, ale Dominika była wtedy w trakcie rozwodu i, jak sama wspomina, "faceci w ogóle jej nie interesowali".
Kiedy dotarli na miejsce, rozpoczął się parodniowy rozładunek statku - praca po kilkanaście godzin na dobę, zamieszanie, byle szybciej, by pogorszenie pogody nie ubiegło… i w tym całym harmidrze Tomek, jadąc skuterem śnieżnym z przyczepą po kolejny ładunek, najechał na Dominikę.
- Kiedy to wszystko się działo, myślałam, że Tomek żartuje, że jedzie w moją stronę - śmieje się Dominika. - Niestety było inaczej - jego skuter podskoczył na muldzie i nie było już możliwości skrętu. Nagle wylądowałam na ziemi i zorientowałam się, że mam rozerwany kalosz i poważnie skaleczoną stopę Rana kiepsko się goiła, więc dopiero w styczniu mogłam pojechać na Lions Rump. Za to Tomek troskliwie mnie doglądał. A dopiero potem, po powrocie do kraju, uczucie rozkwitło na dobre!
Ta historia w środowisku polarników wywołuje do dziś wiele sympatii. Małgorzata Korczak-Abshire na wieść o tym, co spotkało jej obserwatorkę ekologiczną, miała zapytać Tomka, czy nie mógł Dominiki zwyczajnie zaprosić na kawę, zamiast od razu potrącać ją skuterem śnieżnym
- Pamiętam, że kiedyś moi koledzy z klubu nurkowego mi powiedzieli: "Dominika, tobie facet nie może zaimponować! Chodzisz po jaskiniach, uprawiasz żeglarstwo, nurkujesz" - opowiada moja rozmówczyni i dodaje, że Tomek nie musiał jej niczym imponować. Ujęło ją jego ciepło i dobro.
Mieszkają na Mazurach, mają dwie córki.
Żadnych facetów! (Marta i Robert Żmudowie)
Z podobnym nastawieniem jak Dominika Rupp-Janecka jechała na Spitsbergen Marta Bania - uczestniczka całorocznej 34 wyprawy w latach 2011–2012, w ramach której pełniła funkcję meteorologa.
- Miałam założenie: żadnych facetów tam nie poznajesz! Zero jakiegokolwiek bliższego kontaktu! Gdy jeden będzie chciał od ciebie herbatkę, to zrobisz wszystkim herbatkę, a nie tylko temu jednemu. A wróciłam z obecnym mężem - śmieje się Marta, aktualnie Żmuda. Ukończyła geografię ze specjalnością meteorologia, klimatologia i hydrologia, pracuje w stacji meteorologicznej Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej Państwowego Instytutu Badawczego w Gorzowie Wielkopolskim. Kiedy rozmawiamy, akurat jest na dyżurze i co godzinę "puszcza SYNOP", a więc wysyła zakodowaną depeszę meteorologiczną.
Robert już wcześniej zimował na Spitsbergenie w ramach 30 wyprawy. Na obu wyjazdach pełnił obowiązki specjalisty do spraw środowiska abiotycznego, wykonywał pomiary na lodowcach. Któregoś dnia zapytał, kto chce pierwszy raz w sezonie pójść z nim w teren. Zgłosiła się Marta. Powiedział: "Dobra, to jedziesz ze mną!". A ja byłam pod wrażeniem: "Ojej! Wybrał mnie!". Wtedy jednak nie podchodziłam do tego tak, że to może oznaczać coś więcej. Cieszyłam się, że jadę na lodowiec. Tymczasem on już wtedy miał coś na myśli - śmieje się Żmuda i dodaje, że kiedy wygadała się przed kolegami z wyprawy, że nie lubi zarostu u mężczyzn, Robert na drugi dzień zgolił brodę.
Podobnie było z niewinnym wyjściem nad fiord z leżakami, żeby odpocząć. Wtedy ni stąd, ni zowąd pojawił się likier z cytryną (a ta w którymś momencie zimowania staje się nie lada rarytasem) Zaczęło się od drobnych gestów i regularnej, wspólnej pracy w terenie. Ale w sprawach uczuciowych Marta była dość powściągliwa:
- Nie wiem, czy dobrze robiłam, ale stwierdziłam, że nie będę się obnosić na wyprawie, że jestem z Robertem. Nie było żadnego przytulania się, całowania przed pozostałymi zimownikami. Wiedziałam, że jesteśmy grupą, która ma tworzyć całość - opowiada.
Widziała, jak trudno niektórym kolegom przychodziło radzenie sobie z samotnością. Nie chciała eskalować tych emocji.
Trzy lata po powrocie z zimowania, w 2015 roku, wzięli ślub. Mieszkają w Gorzowie Wielkopolskim, mają dwóch synów.
Historia lubi się powtarzać (Patrycja Ulandowska-Monarcha)
Patrycja Ulandowska-Monarcha jest z wykształcenia klimatologiem, uczestniczyła w trzech wyprawach letnich do Stacji Polarnej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w latach 2013-2015. Jak większość bohaterek tej książki poważnie zachorowała. Diagnoza: gorączka polarna. W 2014 roku postanowiła spróbować dostać się na całoroczną wyprawę do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund im Stanisława Siedleckiego. Wytrwale zdobywała kolejne kwalifikacje, czytała książki o tematyce polarnej, budowała sieć kontaktów w środowisku polarników. Po drugiej stronie lustra była zapewniająca byt, ale niesatysfakcjonująca praca w korporacji, niedokończony doktorat, zakończenie trudnego długoletniego związku i depresja. Kiedy wyszła na prostą w listopadzie 2018 roku, pojawił się Łukasz, pracownik działu IT firmy, w której pracowała.
- Zaczęło się od miłych i niezobowiązujących rozmów. Dużo opowiadałam Łukaszowi o Arktyce. Któregoś dnia napisałam: "Pojedź ze mną na Spitsbergen", a on odpisał: "Spoko". Nie byliśmy jeszcze wtedy razem - wspomina Ulandowska-Monarcha.
To Łukasz opowiedział jej o stacji Antoniego Bolesława Dobrowolskiego na Antarktydzie. Mimo że był osobą zupełnie spoza środowiska polarników, chłonął wiedzę, inwestował w szkolenia, żeby zdobyć kwalifikacje wymagane na stanowisku informatyka - uczestnika całorocznej wyprawy polarnej IGF PAN na Spitsbergen.
- Wiedziałam, że pojadę, jeśli pojawi się możliwość wyjazdu. Za bardzo rezygnowałam z siebie w poprzednim związku. Tymczasem z Łukaszem przywiązaliśmy się do siebie, oczekiwanie na dalszy ciąg wypadków nie było łatwe - opowiada Patrycja.
Aplikacje na 43 wyprawę wysłali równocześnie o godzinie 22:30 ostatniego dnia naboru. A potem zaczęło się odliczanie
O jego przebiegu Ulandowska-Monarcha opowiedziała mi w maju 2020 roku. Na parę dni przed wypłynięciem na Spitsbergen. Ze spotkania zapamiętałam tylko fragment stolika w kawiarni, na którym stała filiżanka z kawą, i oczy mojej rozmówczyni. Czułam, że mam ściśnięte gardło, słuchając historii podobnej do tej, która wydarzyła się w marcu 2012 roku, kiedy trwała rekrutacja na 35 Wyprawę Polarną IGF PAN. Ale wtedy zamiast Łukasza byłam tam ja.
- Tylko mnie zaproszono na rozmowę, ale Łukasz pojechał ze mną. Byłam świeżo po ponownej lekturze twojej książki i pomyślałam, że w życiu dzieją się tak różne rzeczy, że trzeba spróbować - opowiada. Dlatego zagadnęła jednego z członków komisji rekrutacyjnej. Skojarzyli nazwisko, znaleźli aplikację i czas na rozmowę z Łukaszem.
- Miałam kartki twojej książki przed oczami i myślę: "To się nie dzieje! To jest niemożliwe i nie ma szans, żeby ta historia się powtórzyła!" - wspomina Ulandowska-Monarcha.
Czy zdziwiłam się, kiedy mi powiedziała, że oboje zakwalifikowali się do udziału w wyprawie całorocznej? Nie. Historie lubią się powtarzać. Łukasz trafił na swój moment jak ja osiem lat temu, a jego kwalifikacje wypełniły miejsce w rekrutacyjnej układance, które na niego czekało.
Wzruszenie Patrycji, która, opowiadając mi tę historię, przeżywała ją jeszcze raz, również mnie się udzieliło. Ja też wtedy nie wierzyłam w to, co się dzieje.
W czerwcu 2020 roku Patrycja i Łukasz rozpoczęli pracę w Polskiej Stacji Polarnej im Stanisława Siedleckiego w ramach 43 wyprawy na stanowiskach meteorologa i informatyka. Do kraju wrócili rok później.
Fragment książki Dagmary Bożek "Polarniczki".
Skomentuj artykuł