Ostatni kapłan na kontynencie
Katoliccy kapłani pracują na Antarktydzie od 60 lat. Nie tylko odprawiają Msze Święte i dbają o rozwój duchowy mieszkających tam naukowców, ale zapewniają im cenne wsparcie psychiczne. Niestety, księża muszą opuścić lodowy kontynent.
Antarktyda, nazywana Siódmym Kontynentem, to najbardziej niegościnny obszar na Ziemi. Przez pół roku trwa tam noc, a temperatura spada poniżej 90 stopni Celsjusza.
Jednak nawet tam żyją i pracują ludzie - głównie personel międzynarodowych stacji badawczych. Przez ostatnie 57 lat zamieszkujący je naukowcy mogli liczyć na posługę katolickich kapłanów. Niestety, jak podaje reporterka BBC Anna Jones, teraz zostaną tego pozbawieni.
Pierwszy kapłan dotarł na Antarktydę w 1957 roku. Był nim pochodzący z Nowej Zelandii ojciec Ronald O'Gorman. Jego praca dała początek katolickiej misji na tym kontynencie. Po nim przybyło kolejnych dwóch - John Coleman i Gerry Creagh. Co ciekawe, od ich nazwisk zostały nazwane licząca 1600 m n. p. m. góra Coleman oraz leżący na Ziemi Wiktorii - sześciokilometrowy lodowiec Creagh.
Praca nowozelandzkich księży na stałe wpisała się w rytm antarktycznego życia. Kiedy tylko kończyła się noc polarna, wraz z naukowcami na lodowy kontynent ruszali oni: nieustraszeni i gotowi na niekonwencjonalną formę duszpasterstwa kapłani.
Antarktyda jest miejscem w którym przebywa bardzo niewielka i wyselekcjonowana grupa ludzi. W okresie nocy polarnej ich liczba spada raptem do 150. Kiedy jednak zaczyna się "lato", na Antarktydę ściągają rzesze naukowców. Ich liczba dochodzi nawet do 2000.
Amerykańska Narodowa Fundacja Naukowa, oprócz zapewniania swojemu personelowi warunków niezbędnych do przeżycia, troszczyła się także o jego potrzeby duchowe. To właśnie na zaproszenie tej Fundacji nowozelandzcy księża przybywali każdego lata na lodowy kontynent.
Ludzie, którzy zmuszeni są do ciągłego przebywania w trudnych warunkach pogodowych, w tej samej odizolowanej grupie kolegów z pracy, narażeni są na wiele niekorzystnych czynników. Z tego powodu praca kapłanów na Siódmym Kontynencie nie ogranicza się tylko do odprawiania Mszy Świętej i udzielania sakramentów. W warunkach jakie panują na Antarktydzie, kapłan staje się również współpracownikiem, a nawet towarzyszem i przyjacielem.
Niestety, cięcia kosztów, a także "spadek popytu", wymogły na Narodowej Fundacji Naukowej przerwanie trwającej od lat współpracy między personelem amerykańskich stacji i nowozelandzkimi duchownymi. Oznacza to, że pracujący na Antarktydzie ludzie, pozbawieni zostaną opieki duszpasterskiej, a na lodowym kontynencie, pierwszy raz od prawie 60 lat, nie stanie stopa katolickiego kapłana.
Ojciec Dan Doyle, który od ponad trzydziestu lat żyje i pracuje z naukowcami, wyznaje, że kończy się pewien etap w historii antarktycznych badań.
- To bardzo smutne - mówi mieszkający w nowozelandzkim Christchurch kapłan. Dodaje, że "to koniec trwającej 60 lat misji na krańcu świata".
Ojciec Doyle przyleciał na Antarktydę trzydzieści lat temu. Jak sam mówi, gdy przybył na lodowy kontynent był tylko "zwykłym facetem", który podjął wyzwanie. Od tego momentu wiele się zmieniło. Każdy dzień był inny. Szybko okazało się, że jego pomoc jest potrzebna również w innych, pozaduszpasterskich obszarach życia.
Podobnie jak inni kapłani, zaczął coraz częściej pojawiać się w biurach i laboratoriach, oferując wsparcie i sprawdzając jak wygląda samopoczucie ludzi. Kapłan zauważa jednak, że obecnie kontakt ze światem jest łatwiejszy niż wtedy, gdy zaczynał swoją posługę.
- Trzydzieści lat temu, kiedy po raz pierwszy dotarłem na Antarktydę, nie mieliśmy tylu wspaniałych sposobów komunikacji jak teraz - wyznaje - Jedyne czym dysponowaliśmy to dwie minuty połączenia radiowego i to raz na miesiąc! Dzisiaj jest Skype i e-mail, więc życie tutaj jest o wiele mniej stresujące - dodaje.
Ojciec Doyle, podobnie jak inni kapłani z Nowej Zelandii (często określani jako "kiwi" od nazwy gatunku ptaka żyjącego na Nowej Zelandii), nie są zadowoleni z decyzji wydanych przez amerykańską Fundację Naukową. Nie chcą zostawiać swoich przyjaciół. Wiedzą, że są im potrzebni chociażby po to, by zapewniać im potrzebne wsparcie, nawet jeśli ilość osób uczestniczących we Eucharystii jest mniejsza niż dawniej.
Dla ojca Doyle koniec współpracy z amerykańskimi naukowcami oznacza również zakończenie wspaniałej przygody. Przebywanie na lodowcu i słuchanie gwiżdżącego wokół gór lodowych wiatru to jedne z jego najpiękniejszych wspomnień.
- Lód zdaje się śpiewać - kończy swoją opowieść kapłan - Kiedy go dotykasz, czujesz, że go znasz (...). Myślisz, że biel to tylko jeden kolor? Biel to tysiąc barw. Kiedy znajdziesz się wewnątrz lodowca, wokół ciebie jest cały świat - dodaje.
Skomentuj artykuł