"Bóg chce nas obdarowywać miłością w każdej chwili naszego życia". O tym, w jaki sposób odkryć tę miłość w swoim życiu - mówił w wywiadzie kard. Franciszek Macharski.
Wywiad został przeprowadzony przez KAI we wrześniu 2002 roku. Kardynał Macharski pełnił wówczas rolę metropolity archidiecezji krakowskiej.
Oto pełny tekst wywiadu:
Alina Petrowa - Wasilewicz, Bogumił Łoziński (KAI): Jan Paweł II w czasie wizyty w Polsce zawierzył świat Bożemu Miłosierdziu, jakie znaczenie ma to zawierzenie dla ludzkości?
Kard. Franciszek Macharski: Istotą tego zawierzenia jest prawda, że Bóg ze swą miłością jest nieustannie obecny przy każdym z nas. Problem polega na tym, że nie dostrzegamy tej miłości, zapominamy o niej, nie wierzymy, że Bóg chce nas obdarowywać miłością w każdej chwili naszego życia.
Ojciec Święty zawierzając świat Bożemu Miłosierdziu wskazuje nam drogę do odkrycia tej prawdy. To jest droga nawrócenia Zacheusza. Ten celnik, oszust spotkał w swym życiu Jezusa i zrozumiał, że Bóg go kocha. Istota przemiany Zacheusza polega na tym, że potrafił on odwrócić się od tego, co kiedyś było dla niego wszystkim, i pójść za Jezusem. Nawet więcej - naprawić zło, które czynił. W nim dokonało się dzieło miłosierdzia. Jan Paweł II poprzez to zawierzenie chce, aby to dzieło dokonało się w każdym człowieku, aby każdy z nas odkrył w swym życiu miłującego Boga.
Ojciec Święty powierzył misję głoszenia orędzia o Bożym Miłosierdziu Kościołowi w Krakowie i w Polsce. Co to znaczy - być świadkiem miłosierdzia?
Przede wszystkim musimy mieć świadomość, że jesteśmy "sługami nieużytecznymi", pamiętać, że jeśli zrobimy absolutnie wszystko, czego od nas Bóg oczekuje to i tak On to zrobił, a nie my.
Powierzenie misji głoszenia prawdy o Bożym Miłosierdziu nie jest więc jakimś splendorem, lecz wybraniem na ciężką służbę, z którą związane jest cierpienie. Przecież orędzie o Bożym miłosierdziu skierowane przez Jezusa do siostry Faustyny przebijało się na świat w bólach.
Były upokorzenia, kpiny, że to sentymentalizm, oskarżenia o fałszywe wizje, o nacjonalizm, mesjanizm. Był nawet taki czas, że wydawało się, iż nie będzie ono zaakceptowane przez Kościół. A jednak z tego orędzia narodziło się prawdziwe nabożeństwo, takie, jakiego chce Bóg od wieków. W "Dzienniczku" s. Faustyna napisała o orędziu, że jest to "iskra, która zapali świat". Naszym zadaniem w Polsce, w Krakowie jest nie zmarnować tej iskry.
Faustyna stała się prawdziwie początkiem - nowym ogniskiem z ognia zapalonego od Chrystusowej męki i śmierci, od Ducha Świętego w Wieczerniku. Być świadkiem miłosierdzia to polecenie: weź iskrę z tego ognia i zapal go w sobie. Jeśli zrobimy z tej iskry neony, nic z tego nie będzie. Nie chodzi tu też o budowanie pomników, o jakieś wybitne pisma. Chodzi o ogień miłości.
Tego ognia nie można nieść w słowach, na ustach. Trzeba go mieć w sobie, bo jest to ogień Ducha Świętego. Trzeba o nim świadczyć. Tylko wówczas świętość Boga będzie obecna wśród nas. Wbrew pozorom jest to możliwe. Nawet diamenty nie zawsze są tak czyste, aby zasługiwały na najwyższą ocenę, ale jednak są z rodziny diamentów.
My wszyscy jesteśmy przeznaczeni do tego, aby być diamentami, choć Bóg wie lepiej niż my, ile w nas jest pęknięć, skaz i węgla, które trzeba szlifować. Bóg wie, ile trzeba było tego szlifowania u s. Faustyny, aby mogła ponieść iskrę, która się w niej rozpaliła. On wie, ile trzeba nam świętości, żebyśmy mogli spełnić swoje zadanie tam, gdzie nas powołał. Myśmy przez chrzest urodzili się na świadków. Bóg, który tak nas umiłował, uczynił nas świadkami swojej miłości.
Wezwanie: "bądźcie świadkami Bożego Miłosierdzia" dotyczy więc każdego. Nie ma człowieka, który nie powinien być miłosierny na tyle, na ile potrafi. Jeżeli nie chce wziąć Jezusa za wzór, to niech przynajmniej weźmie zwyczajne ludzkie człowieczeństwo.
Jak Kościół w Polsce, Episkopat, podejmie w swoim programie papieskie wezwanie do stworzenia duszpasterskiego programu miłosierdzia?
Podjęcie tego wezwania musi wynikać z pragnienia, aby lepiej służyć. Wymiary tej służby pokazał nam Jan Paweł II poprzez beatyfikację na Błoniach czworga osób: arcybiskupa Warszawy, siostry zakonnej, apostoła konfesjonału i apostoła trędowatych. Popatrzmy na dwie ostatnie postacie.
O. Jan Beyzym, jezuita, był dla trędowatych wszystkim: lekarzem, pielęgniarzem, posługaczem, i równocześnie przed Bogiem i ludźmi żebrakiem w imieniu potrzebujących. Ten żebrak najlepiej dogadywał się z biednymi, gdyż właśnie ze składek z najbiedniejszej część Polski - Galicji, budował prościutkie, ubogie leprozorium na Madagaskarze. Apostoł konfesjonału, spowiednik ks. Jan Balicki uczył ludzi jak wychodzić ze zła i zwracać się do Boga. Ks. Balicki i o. Beyzym pokazują dwa wymiary służby, które prowadzą ludzi od uczestnictwa w misterium nieprawości do wchodzenia w misterium świętości Boga i życzliwości dla innych.
Właśnie te dwa wymiary: pojednanie z Bogiem i służba potrzebującym, powinny wyznaczać nasz "duszpasterski program miłosierdzia".
Mówi ks. Kardynał, że bł. o. Beyzym był "żebrakiem przed Bogiem". To pojęcie wydaje się bardzo obce duchowi dzisiejszego świata. Co ono oznacza w relacji Bóg-człowiek? Czy musimy żebrać u Boga o miłosierdzie?
Być żebrakiem przed Bogiem to uznać, że niczego nie mam, że nie mam prawa niczego się spodziewać, bo miałem wiele, ale wszystko zmarnowałem. Nie mając nic poza swymi pustymi rękoma, mam odwagę wyciągnąć te ręce i mówić: "serce mam robaczywe, myśl mętną, schorowaną wyobraźnię. Gotów byłbym się kłócić z wszystkimi nawet wiedząc, że nie mam racji. Ja, który mam cztery doktoraty honoris causa, trzy pełne doktoraty, osiągnięcia, sukcesy, rodzinę, dzieci, majątek, staję przed Tobą Panie, przyznaję się do swojej nędzy i błagam jak żebrak".
Przyjęcie postawy ewangelicznego żebraka jest rzeczywiście niesłychanie trudne dla współczesnego człowieka. Taką postawę mieli święty Brat Albert, i "warszawski Brat Albert" - ks. Gabriel Baudouin, i Matka Teresa z Kalkuty. Jeżeli jednak komuś tak trudno stanąć w prawdzie i żebrać u Boga, niech przynajmniej powie: "dla innych przychodzę prosić". Tu tkwi cudowny haczyk Pana Boga - miłosierdzie okazywane innym przywraca człowieka jemu samemu, uzdrawia go, oczyszcza.
Abp Eugeniusz Baziak powiedział mi kiedyś: "ludzie, którzy zamknęli sobie dostęp do Jezusa, niech pamiętają o jednym - niech będą miłosierni dla innych i niech rozmawiają z Jezusem tak jak potrafią". Miłosierdzie nawraca człowieka ku drugiemu człowiekowi, a równocześnie ku Bogu.
Czy, aby okazywać miłosierdzie innym, potrzebne jest odkrycie w sobie cechy, którą Jan Paweł II określa jako "wyobraźnia miłosierdzia"?
Wyobraźnia miłosierdzia to potężna siła twórcza, która potrafi wypatrzyć to, co dla człowieka najważniejsze. Wielki rzeźbiarz mówi, że to takie proste rzeźbić. Wystarczy tylko usunąć kamień, który zakrywa jego przyszłe dzieło. To jest właśnie wyobraźnia miłosierdzia: chodzi o ukazanie, że człowiek jest piękny na wzór Chrystusa, że Stwórca zawarł piękno w każdym, gdyż nas kocha.
Widząc nieszczęśnika, który sam sobie był winien, np. alkoholika, Brat Albert widział w nim cudowną dobroć Boga, która cierpi w tym człowieku. Każdy z nas jest narzędziem, które Bóg pragnie użyć, aby człowiek był kochany. Wyobraźnia miłosierdzia każe dostrzegać w ludziach ich dobroć i świętość, nie tylko ich błędy i grzechy.
Z poznaniem prawdy o sobie związane jest pojednanie z Bogiem. Na ten wymiar miłosierdzia wskazał Jan Paweł II beatyfikując spowiednika ks. Jana Balickiego. Czy pojednanie z Bogiem jest konieczne do otrzymania łaski Bożego miłosierdzia?
Ja się nie wstydzę konfesjonałów w sanktuarium Miłosierdzia Bożego. Uważam, że one do niego nieodłącznie należą. Oczywiście nie mówię nikomu: "nie wchodź do sanktuarium, póki nie pójdziesz do spowiedzi". Jeśli jednak ktoś przyszedł w to miejsce, to trzeba mu uświadomić, że droga Bożej Miłości zaczyna się od przebaczenia w sakramencie pokuty.
Nie ma większego daru niż dar przebaczenia. Przecież wiemy jak trudno jest przebaczyć i pogodzić się z ludźmi, możemy więc próbować zrozumieć, że dar przebaczenia ze strony Pana Boga ma najwyższą cenę, jaką możemy sobie wyobrazić. Tą ceną jest krzyż Pana Jezusa i Jego śmierć. Miłosierdzie Boga jest oczyszczające. Trzeba przyjąć sakrament pojednania w postawie żebraka, syna czy córki marnotrawnej.
Jan Paweł II mówi w Krakowie o "misterium nieprawości" panującym w świecie. Czy otwarcie się na Boże miłosierdzie jest dla świata drogą wyjścia z wszechogarniającego nas zła?
Dokładnie rok temu rozegrała się tragedia w Nowym Jorku. Niewątpliwie światem wstrząsnęło wówczas zło. Problem polega na tym, że myśmy się już oswoili ze złem, z głodem, z zabijaniem człowieka przez człowieka, tępieniem nie tylko poszczególnych grup etnicznych, ale człowieczeństwa w samym człowieku. Świat uczy nas zwierzęcego zachowania. W tym "misterium nieprawości" widzimy jak wygląda świat, który wyparł się swojego Stwórcy i Odkupiciela.
Ale Bóg się na to nie zgadza. Nie chce nieszczęść i tragedii: zarówno tej z Manhattanu jak i jakiejkolwiek innej tragedii na świecie. Bóg jest miłością, więc nie może nie kochać świata, albo przestać go kochać. Patrząc na Manhattan, na slumsy, na głód w świecie i na skamieniałe serca, płacze tak jak płakał nad Jerozolimą, kiedy stał na Górze Oliwnej wiedząc, że kamień na kamieniu z niej nie zostanie. Jednak wstrząsy i katastrofy nie nawrócą świata do Bożego Miłosierdzia.
Musimy zobaczyć, że tylko Bóg naprawdę jest naszym ratunkiem. Nie świadkiem klęski, ale ratunkiem, gdyż On w krzyżu wziął na siebie wszystkie nasze upadki. Dlatego mówienie o misterium nieprawości jest właśnie miłosierdziem. Są ludzie, którzy nie chcą, żeby lekarz mówił im prawdę, są lekarze, którzy nie mówią prawdy, bo się boją, że wywołają szok, że zaszkodzą pacjentowi, albo jego rodzinie.
Miłosierdziem, prawdziwą miłością jest powiedzieć człowiekowi prawdę. Papież mówi o misterium nieprawości, żeby przestrzec: zamurujesz się i umrzesz bez świadków, zamurujesz się w sobie i w swojej kulturze, w której nie chcesz Boga, z której Go wyparłeś. Chrystus do dnia dzisiejszego cierpi po to, aby nas obronić przed nie-miłością, przed złem i pragnie, abyśmy wszyscy odnaleźli drogę zbawienia. Jan Paweł II wskazuje, że tą drogą jest Boże Miłosierdzie.
Dlaczego więc świat tak z takim oporem przyjmuje Bożą miłość? Dlaczego w nas nie dokonuje się dzieło miłosierdzia?
Zacheusz zakochał się w Tym, który się w nim zakochał - w Jezusie. My jednak kochamy tak bardzo inne rzeczy, że nawet przez moment nie pomyślimy, że moglibyśmy je porzucić dla miłości Boga. Tymczasem klęską człowieka jest zakochanie się w swoich sukcesach, w swojej tężyźnie, w swojej doskonałości.
Zacheuszowi nagle zaciążyły wszystkie życiowe "sukcesy", wszystkie pieniądze, które wymusił i na które nabrał ludzi, zwrócił się wiec ze skruchą do Jezusa. Historia Zacheusza i papieskie zawierzenie Bożemu Miłsierdziu pokazują, że ruiny Manhattanu nie muszą decydować o naszym nawróceniu.
Człowiek może w inny sposób pojąć, dlaczego opuścił Boga, dlaczego nie dostrzega Go tam dokąd idzie codziennie rano, w południe i wieczorem. Przecież Bóg w swej cierpliwości okazuje nam wiele znaków swojej dobroci. Żeby jednak naprawdę spotkać się z Bogiem, trzeba Go przyjąć, ale nie przez lekko uchylone drzwi, z założonym dla pewności łańcuchem, myśląc "żebyś mi się Boże w moim życiu nie zaczął rządzić."
Trzeba przyjąć Go także wtedy, gdy postawi diagnozę. My nauczyliśmy się lękać wszystkich diagnoz, które mogłyby mówić, że jest z nami źle. Nieszczęście, choroba, smutek - wzywają do miłosierdzia i każą natychmiast pomagać, nie czekając na nic, na żadne przepisy.
Pierwsza reakcja to nakaz pomagania, gdyż tego potrzebuje człowiek. A kto ma oczy, niech zobaczy, że tym człowiekiem jest Jezus. Tak czynił Brat Albert. On był niegasnącym Bożym drogowskazem, który mówił: ty też możesz uwierzyć, że Bóg jest miłością, że wziął na siebie krzyż dla zbawienia człowieka, także twój krzyż. Ty też możesz zobaczyć, że "Ecce Homo", umęczony i ukoronowany cierniami Jezus, to jest naraz Bóg i człowiek - człowiek i Bóg, umęczony, biedny.
Podczas konsekracji sanktuarium w Łagiewnikach Jan Paweł II powiedział: "nie ma dla człowieka innego źródła nadziei, jak miłosierdzie Boga". Co to znaczy oprzeć nadzieję na miłosierdziu Boga?
To znaczy mieć nadzieję, że Pan Bóg uwolni we mnie choćby tę odrobinę dobra i czystości. To znaczy mieć nadzieję, że On uratuje moje człowieczeństwo i odda mi je z powrotem w moje własne ręce, żebym mógł je złożyć w darze Bogu i ludziom. Nadzieja zawsze zatrzyma się przed bramami nieba, tam będzie już tylko miłość. Ale to musi być nadzieja z darów Ducha Świętego, która może mnie pod tą bramę podprowadzić. Miłosierdzie to nadzieja, że On nie zostawi mnie samego.
Rozmawiali Bogumił Łoziński i Alina Petrowa-Wasilewicz
Skomentuj artykuł