A kiedy Terlikowski prewencyjnie utnie sobie język?
Komentarze, jakie pojawiają się w prawicowych czy katolickich mediach po decyzji Angeliny Jolie wprawiają mnie w osłupienie. Jak bardzo okrutnym trzeba być, aby sugerować kobiecie wycięcie mózgu?!
Dwa lata temu Angelina Jolie poddała się amputacji piersi. Nie była to fanaberia hollywoodzkiej gwiazdki - taką radykalną decyzję spowodowało duże ryzyko zachorowania na nowotwór. Na raka zmarła matka aktorki, jej babka oraz ciotka. Kobieta, po wykonaniu specjalistycznych badań i ustaleniu ryzyka zachorowania, wykonała mastektomię.
Teraz Jolie poszła o krok dalej - wycięła jajniki i jajowody. I znowu - to nie jest kaprys. U aktorki wykryto mutację genu BRCA1, co jak wiadomo, wiąże się z ryzykiem zachorowania na złośliwego raka sutka lub jajnika. Wycięcie kolejnych narządów Jolie rozważała już dwa lata temu, ale teraz - po następnych badaniach, które sugerowały wczesne stadium rozwoju choroby, przestała się wahać. I choć ostatecznie badania nie wykazały obecności nowotworu, Jolie "poszła pod nóż".
Właśnie - już to określenie samo w sobie przywołuje na myśl negatywne konotacje. A takimi słowami posługują się, niestety katoliccy i prawicowi dziennikarze, sugerując, jakoby aktorka uległa jakiejś głupiej modzie, a kolejne operacje były po prostu zachcianką rozwydrzonej gwiazdy.
Ale to jeszcze nic, w porównaniu z okrucieństwem, w jakim przoduje... Tomasz Terlikowski. "Ciekawe, czy Angelina Jolie wie, że istnieje też rak mózgu... I pytanie, kiedy jej mąż wyrazi radość, że w celu wiecznego życia żona prewencyjnie dokonała amputacji mózgu?" - pytał na Facebooku publicysta.
Swoją wypowiedź rozwinął na portalu Fronda.pl. "Ciekawe też, czy aktorka ma świadomość, że jajniki nie są jedynym organem, jaki może zaatakować ta paskudna choroba (z którą trzeba walczyć choćby regularnie się badając)? Jednym z nich jest mózg. Może jednak lepiej nie mówić jej o tym, bo jeszcze zdecyduje się na amputację mózgu, by uniknąć nowotworu w tym akurat miejscu. A może, biorąc pod uwagę jej pomysły, narząd ten z powodu nieużywania już zaniknął, dlatego aktorka czuje się zupełnie bezpieczna" - ironizował.
Nie mogę pojąć, jak bardzo okrutnym trzeba być, aby napisać coś takiego. Pocieszam się (choć to marna pociecha), że nie ja jedna mam z tym problem. "Jak Panu, jako katolickiemu publicyście, nie wstyd zamieszczać takich tekstów? Trudno uwierzyć i żal..." - napisała Terlikowskiemu posłanka PiS Jolanta Szczypińska. Podobnie myśli Andrzej Jaworski. "Panie Tomaszu, z wieloma Pana poglądami w pełni się zgadzam, ale nie z tym, tego wpisu nie powinno być" - skomentował parlamentarzysta PiS. Z kolei, Jakub Szymczuk zapytał, czy jeśli nogę zaatakuje gangrena, także nie możemy jej amputować i mamy czekać, aż choroba zaatakuje całe ciało.
Celowo przytaczam opinie kilku komentatorów, którzy otwarcie deklarują się jako osoby wierzące. Dlaczego? Bo po wpisie Terlikowskiego pojawia się wrażenie, jakoby było to stanowisko całego Kościoła albo większości katolików, a tak oczywiście nie jest.
Poza tym, co uporczywie pomija katolicki publicysta, w przypadku Jolie istniało bardzo duże ryzyko zachorowania na raka. Oddajmy głos specjalistom, bo - z całym szacunkiem dla Tomka, choć doskonale zna się on na teologii czy filozofii, to chyba nie ma zielonego pojęcia na temat medycyny, a już z pewnością onkologii.
Aleksander Sacher, chirurg onkolog z gliwickiego Centrum Onkologii mówił w "Wyborczej", że usunięcie jajników jest naturalną konsekwencją mastektomii. "Jeżeli chodzi o predyspozycje do zachorowania na chorobę nowotworową przez osobę, która ma mutację genu BRCA1, ryzyko zachorowania na raka jajnika jest prawie tak samo duże, jak na raka piersi. Dlatego jeżeli Angelina Jolie zdecydowała się na jedną operację, to było kwestią czasu, kiedy przeprowadzi kolejny zabieg w miejscu, gdzie choroba mogłaby się rozwinąć" - wyjaśniał lekarz.
Jeszcze raz podkreślmy - usunięcie piersi nie zabezpiecza przez rozwinięciem się nowotworu w jajnikach. Jak mówią eksperci, można się spierać na temat tego, jak wielkie byłoby ryzyko zachorowania, pewne jest jednak to, że po wycięciu narządów aktorka jest wreszcie bezpieczna.
Z czego więc wynika okrucieństwo w komentowaniu decyzji Jolie? Czy tak trudno zrozumieć, że aktorka, która przeżyła śmierć najbliższych kobiet w rodzinie (właśnie z powodu raka!) obawia się o swoje życie? A przecież ona ma dla kogo żyć - ma dzieci! I to właśnie dla nich zdecydowała się na tak drastyczne kroki - bo nie chce ich osierocić, nie chce, aby kiedykolwiek powiedziały, że ich matka zmarła na raka. Czy to doprawdy tak ciężko pojąć ludziom, którzy od lat trąbią o dzieciach i zachwalają wielodzietność? Jolie musi być rodzicem dla dzieci, które już ma!
Próbuję znaleźć choćby jeden merytoryczny argument w komentarzach prawicowych i katolickich publicystów, który przekonałby mnie do tego, że Jolie jednak źle zrobiła. I niestety nic takiego znajduję. Bo serio, nie przekonuje mnie teza, że aktorka zrobiła to po, aby zaistnieć. Przecież ona już "istnieje" - jest celebrytką, której nie trzeba większego rozgłosu.
A może chodzi o to, że wycinając sobie jajniki i jajowody, poniekąd "na własne życzenie" się ubezpłodniła, a przecież - jak niestety wciąż powtarzają skrajni radykałowie - kobieta jest w 100 proc. kobieca tylko wtedy, jeśli urodzi dziecko, względnie - jest płodna. Po wycięciu narządów Jolie w ciążę już nie zajdzie - czy w tym tkwi problem?
Chciałoby się napisać "I tu was mam!", gdyby nie fakt, że nie mamy do czynienia z żartami, ale sprawami najwyższej powagi. Rozumiem względy natury etycznej i moralnej, ale jeszcze raz podkreślę - decyzja Jolie nie była kaprysem. Nie znam kobiety, która dobrowolnie, dla zabawy pozbawiałaby się takich narządów, jak jajniki. Sama nigdy w życiu nie zdecydowałabym się na mastektomię, gdyby nie było to ostatecznością. Wycięcie piersi, wciąż utożsamianych jako atrybuty kobiecości, jest dramatyczną decyzją. Wystarczy zresztą poczytać, co mówią kobiety, które musiały poddać się mastektomii albo wycięto im jajniki - przeżywają wielki dramat związany z odczuwaniem własnej kobiecości. Zaręczam głową (i całym sercem!), że żadna z nas nie decyduje się na taki krok dla zabawy.
Dlaczego więc tak mało serca mają oceniający decyzję Jolie? Skąd w nich ten brak empatii i wyrozumiałości? Nie wiem, ale naprawdę czasem myślę sobie, że co niektórzy katoliccy i prawicowi publicyści, zanim coś chlapną w mediach, powinni sobie prewencyjne uciąć język. Albo zanim napiszą coś głupiego w internecie, spróbowali prewencyjnie obciąć kilka palców u ręki. Byłby z tego chyba większy pożytek, niż uporczywe ocenianie decyzji aktorki. Decyzji, do której zresztą każdy człowiek ma prawo - bo to on sam, mając świadomość wszelkich zagrożeń i ryzyka musi w sumieniu rozważyć to, co jest dla niego najlepsze. I brać pod uwagę dobro swoich bliskich - męża, dzieci, które mogłyby zostać sierotami...
Decyzja Jolie, choć dla wielu osób (dla mnie również!) bardzo kontrowersyjna może, wbrew prognozom radykałów, przynieść wiele dobrego. Za jej sprawą temat złośliwych nowotworów po raz kolejny wałkowany jest w mediach. Przy okazji wypowiadają się rozmaici eksperci, przypominają o profilaktyce, regularnym badaniu, próbnych testach onkologicznych... Przecież każdy rozsądnie myślący człowiek, najpierw będzie się badał, a dopiero później - o ile okaże się to koniecznością - wycinał. Dzięki medialnej nagonce zbada się ich na pewno znacznie więcej, niż dzięki pisaniu bredni o prewencyjnym wycięciu mózgu czy kręgosłupa…
Ps. Tytuł felietonu jest oczywiście prowokacyjny, co nie zmienia faktu, że Tomasza Terlikowskiego darzę wielką sympatią - mam nadzieję, że odwzajemnioną.
Skomentuj artykuł