Antyklerykalizm jako choroba i metafora
Ludzie tacy jak Janusz Palikot negują sielski obraz "katolickiego społeczeństwa" w Polsce. Ale nawet gdy mówią o faktycznych problemach w Kościele, czynią to, by zadawać rany, a nie by je leczyć.
W miniony weekend, w blasku fleszy, Janusz Palikot dokonał w Krakowie aktu apostazji, złożył oświadczenie woli opuszczenia Kościoła Rzymskokatolickiego. Decyzję swoją wytłumaczył kilkoma względami: "niesamowitą pazernością finansową", "niezdolnością do oczyszczenia się pod względem etycznym czy moralnym", "polityczno-partyjnym charakterem" Kościoła. Dodał, że "Kościół otwarty, do którego należał; kościół krakowski, prof. Tischnera, Karola Wojtyły, Bonieckiego i Tygodnika Powszechnego, jest w głębokiej defensywie, jest słaby".
Nie będę tu kreślił portretu psychologicznego czy politycznego Janusza Palikota. Koń, jaki jest, każdy widzi - by odwołać się do pewnej staropolskiej definicji. O wiele bardziej interesujący jest fakt społecznej, czy także medialnej akceptacji, fascynacji i aprobaty dla jego antykatolickich poczynań. Z całą świadomością używam słów "antykatolickie poczynania", bo uważam że antyklerykalizm, przejawiający się szczególnie w tak zdecydowanych formach, jest szczególną przypadłością ducha: albo wstępem do antychrześcijaństwa, albo lepiej lub gorzej zakamuflowanym antychrześcijaństwem. Janusz Palikot chce przy tym uczynić z antykatolicyzmu nie tyle istotny motyw polityczny swojej działalności. Robi z niego coś więcej: instytucjonalne przedsięwzięcie, ruch masowy. Ruch Palikota jest pierwszą, jawnie antychrześcijańską partią parlamentarną w III RP.
Pytanie, jak będą dalej wyglądały losy tego ugrupowania w życiu społecznym, bezpośrednio dotyczy Kościoła. Zarzuty wobec duchowieństwa, rozgrywanie na poły publicystycznych figur "Kościoła otwartego" i "Kościoła zamkniętego" - to są dość dobrze znane i zgrane karty. Jednak "apostazja-happening" to coś nowego. Palikot porównujący się z Lutrem jest śmieszny. Ale jego happening ma jednak daleko idące konsekwencje. Polityk i biznesmen, niegdysiejszy wydawca prawicowego pisma "OZON" buduje coś, co można nazwać "nowoczesnym antyklerykalizmem": bazuje na marketingu politycznym, jest nakierowany na ludzi młodych i bardzo młodych, przy zachowaniu pozorów intelektualizmu działa zdecydowanie na emocje i proste wyobrażenia przemawiające do mas/tłumu. Antyklerykalizm Palikota jest przy tym ideologiczny, to "Biblia pauperum" a rebours.
Panuje dość powszechna opinia, że Janusz Palikot jest politycznym cynikiem, a jego działania publiczne mają charakter koniunkturalny, stricte pragmatyczny. Nie ma to jednak większego znaczenia. Palikot trafił bowiem na słabo dotąd eksploatowaną politycznie "żyłę złota": jest nią społeczna niechęć wobec polskiego katolicyzmu, chęć jej publicznego, otwartego zadeklarowania i spożytkowania na rzecz zmian w relacji państwo-Kościół. Palikot wskazuje palcem na materializm i konsumpcyjny styl duchowieństwa, a tym samym na erozję ducha wiary w Kościele w Polsce i zwraca się do ludzi, którzy przecież w większości są ochrzczeni, ale albo "wierzą, ale nie praktykują", albo "praktykują, ale nie wierzą", albo - co przynajmniej jest logicznie i życiowo niesprzeczne - i nie praktykują i nie wierzą, ale czują się "pod presją" Kościoła.
Antyklerykalizm, szczególnie zajadły, pełen resentymentów, sprawia wrażenie choroby ducha. Ale w tej chorobie mamy także współudział. Podsycamy ją, gdy nie mamy odwagi choćby do tego, by przyznać się do naszej wiary, słabej czy silnej, umocnionej czy nieustannie "potrzebującej mleka". Ale podsycamy ją także swoją niechęcią czy strachem wobec "tamtych" - przeciwników, wrogów, oszczerców, albo tylko/aż ludzi pogubionych, duchowo osamotnionych. W tym sensie antyklerykalizm jest także metaforą: zagubionych owiec? Wilków w owczej skórze? Nie mnie to przesądzać. Ale nie ma co robić sobie złudzeń: skończyły się czasy "katolickiego społeczeństwa". Zaczyna się droga pod górkę, życie w społeczeństwie coraz jawniej niekatolickim, w którym Krzyż i Zmartwychwstanie będą głupstwem i obciachem, a krytyka i oszczerstwa pod adresem Kościoła: rzeczą dobrze widzianą. I to jest elementarny poziom dyskusji: bo chrześcijaństwo nie ostoi się w konfrontacji ze światem, jeśli będzie broniło się wyłącznie jako "nośnik wartości", jako spoiwo życia społecznego, czy jako ostentacyjnie nieco pielęgnowany "lajf stajl": religijny bunt wobec szeroko rozumianego "systemu".
Duża sztuka: nie schować głowy w piasek, nie znienawidzić, ale też nie dać się nabrać na kompromis z tymi, co chcą ranić.
Skomentuj artykuł