Burza w pampersie, czyli analiza przypadku
Co jest zadaniem dziennikarza?
Pokazywać prawdę.
Kiedy zaczynałam pracować w zawodzie, pewien góral zapytał mnie, czym się zajmuję.
- Dziennikarstwem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Popatrzył na mnie surowo.
- Ludziom chces kłamać, dziewcyno?
Musiałam się długo tłumaczyć.
O to właśnie chodzi. Jako dziennikarka jestem przez odbiorców postrzegana przez pryzmat wszystkich dziennikarzy. Tych z prawej i lewej strony i ze środka, rzetelnych, leniwych, zainteresowanych i nierzetelnych, tych, co się starają przedstawić sprawę solidnie i tych, co piszą, jak im się tam akurat wydaje. I nie ma we mnie zgody na to, żeby z warsztatem działy się takie rzeczy. A konkretnie - dwie rzeczy.
Do napisania tego tekstu skłonił mnie komentarz Agnieszki Kublik - słynny ostatnio zwłaszcza w kręgach rodzicielskich artykuł zatytułowany "Pampers z niespodzianką." Niektórzy z Was pewnie zaraz powiedzą, że na "Wyborczą" szkoda tracić czasu. Ale to problem nie tylko "Wyborczej", bo przypadek redaktor Kublik dobrze ilustruje zjawisko.
Po artykule wybuchła burza, wszyscy go skomentowali, nawet TVN, Polska się "podzieliła, jak zwykle". O co chodzi w tekście? Dziennikarka ubolewa nad tym, że w restauracji, w której jadła kolację, matka przewinęła dziecku pupę na kanapie przy swoim stoliku. Oraz nad tym, że matkom wydaje się, że wszystko im wolno i że uprawnia je do tego nikt inny, tylko ich dziecko. Problem w tym, że jednocześnie w tym samym tekście, w którym Kublik piętnuje matki, które według niej uważają, że mają więcej praw, ujawnia swoją praktyczną niewiedzę dotyczącą kwestii pielęgnacji i potrzeb małego dziecka. I to jest właśnie pierwsza rzecz. Nie wiem, ale się wypowiem, bo mi przeszkadzało.
Gdyby ponarzekała sobie prywatnie - rodzinie, znajomym, taksówkarzowi - w porządku. Ale Agnieszka Kublik pisze felieton, a potem publikuje go w "Wyborczej". Którą czyta nieco więcej osób niż rodzina, znajomi i taksówkarz. Pisze komentarz, który ma wywołać dyskusję - bo po to przecież są takie teksty. I - poniekąd - wywołuje tę dyskusję. Najpierw odbywa się tradycyjny hejt w komentarzach: rzeczy, które czytelnicy tekstu piszą o młodych matkach, są naprawdę nieprzyjemne, oględnie mówiąc. Potem poruszeni czytelnicy, zwłaszcza matki, które piszą blogi, na ten komentarz odpowiadają. Bo czują się - czujemy się - wywołane do tablicy. I to przez nauczyciela, który bladego pojęcia nie ma o tym, z czego najwyraźniej zamierza nas odpytać.
No dobrze - powiecie. Dziennikarze są od tego, żeby uprawiać publicystykę, a komentarz może, a nawet powinien być subiektywny. Zgoda, ale tu chodzi o coś innego. Tekst Agnieszki Kublik jest dosadną krytyką matek małych dzieci. Winą za opisywane sytuacje obarcza matki - wulgarne, źle wychowane, "ciągnące" ze sobą dzieci wszędzie, ignorujące podstawowe zasady, - ojców zupełnie w tych kwestiach pomijając. A przecież celem dziennikarstwa nie powinno być, nie może być piętnowanie. Że za mocno powiedziane? Ale do tego się właśnie sprowadza takie uogólnianie. Brak wiedzy rodzi niezrozumienie, a niezrozumienie kończy się oburzeniem i pretensjami. I przypinaniem łatek.
Druga rzecz: prawdziwe dziennikarstwo jest przyczyną zmian.
Nie jest odreagowywaniem frustracji ani napuszczaniem na siebie dwóch grup o przeciwnych poglądach. Nie jest informowaniem o tym, co już wiadomo.
Czy po tekście Agnieszki Kublik w restauracjach pojawią się przewijaki? Czy przy placach zabaw staną toalety dostosowane do potrzeb dzieci i utrzymywane w czystości? Czy społeczeństwo zacznie zwracać większą uwagę na matki, które potrzebują wsparcia, bo bez wsparcia muszą przekraczać pewne ogólnie przyjęte granice?
Nie sądzę. Większość społeczeństwa w ogóle nie wie o tym tekście. Nie przypuszczam, żeby komentarz Agnieszki Kublik miał realny wpływ na czyjeś życie. Owszem, czytelnicy zmieszali matkę z błotem. Inne matki zmieszały z błotem dziennikarkę. Wszystko działo się głównie w Internecie.
Czy moi sąsiedzi po tym tekście zaczęli pilniej mi się przyglądać i dzwonić na policję, kiedy moje dwuletnie dziecko sika pod drzewkiem? Czy moi znajomi zakwalifikowali mnie do grupy ryzyka i przestali się ze mną umawiać w miejscach publicznych? Czy zaprzyjaźnieni ojcowie przestali się poczuwać do odpowiedzialności, bo winę za publiczne faux pas Agnieszka Kublik zrzuciła na matki - o ojcach ledwo wspominając? Nie, nie i nie.
W tym rzecz. Dziennikarski tekst ma być pisany tak, by coś się zmieniło.
Co się zmienia po tym felietonie o pampersie z niespodzianką? Dowiadujemy się czegoś nowego? Bo to, że polska rzeczywistość nie jest dostosowana do potrzeb małych dzieci, a rodzice muszą sobie radzić, czasami z musu naruszając granice dobrego smaku, to nic nowego. Podobnie jak fakt, że małe dzieci załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne wtedy, kiedy je odczują. Czy zmieniło się czyjeś myślenie? Nie sądzę. Za to w odpowiedzi powiedziano mnóstwo przykrych i krzywdzących słów.
Dziennikarstwo to nie piętnowanie tego, co się dziennikarzowi osobiście nie podoba, ani nie próba odreagowania frustracji. Dziennikarstwo ma być zawodem zaufania społecznego, a nie nieustannym zawodem, który spotyka społeczeństwo. I naprawdę wolałabym je uprawiać, zamiast naprawiać to, co inni psują.
Marta Łysek - teolog i dziennikarka, żona i matka. Wykłada na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II i pisze autorskiego bloga Dzieci, stwory i inne przyjemności.
Skomentuj artykuł