Ci uprzedzeni posłowie z PO
Wtorkowa "Gazeta Wyborcza" dobiera się do skóry znienawidzonym już posłom PO, którzy w zeszłym tygodniu ośmielili się podważyć "dogmaty" lewicowych środowisk i wstrzymali prace nad projektami ustawy o związkach partnerskich.
Marek Beylin w tekście "Na kogo głosować bez wstydu" (Gazeta Wyborcza, 29.01.2013) najpierw wyolbrzymia skalę buntu, który rzekomo jak istny potop szwedzki rozlał się po całym kraju. Rozumiem, że czasem w tekście publicystycznym trzeba użyć hiperboli, by przyciągnąć uwagę czytelnika. Ale istnieją pewne granice, których przekroczenie powoduje wejście na grząski teren manipulacji, demagogii i propagandy.
Z komentarza dowiaduję się oto, że "oburzenie na Platformę wylewa się wielką falą w sieci", czyli dokładnie jaką? A "gniew przeciw Platformie obejmuje szerokie jak nigdy dotąd kręgi społeczne". Jednak, jak wynika z dalszego ciągu tekstu, te "kręgi" to zasadniczo środowiska o ściśle określonej proweniencji i raczej niewielkiej reprezentacji społecznej, np. "Kultura Liberalna" czy "Liberte". Oburza się więc pewna część społeczeństwa. Wprawdzie dokładnie niewiadomo, jaki to procent obywateli. Ale co tam. Gdyby przeprowadziło się porządne (to znaczy, w miarę obiektywne) badanie opinii publicznej, okazałoby się być może, że te kręgi wcale nie są takie szerokie, tyle że bardzo krzykliwe.
Dalej redaktor Beylin dekretuje, że "Sejm zaprzeczył elementarnej ludzkiej zasadzie wolności i równości wobec prawa". O czyją wolność chodzi? Posłów czy środowisk, którym zależy na ustawie o związkach partnerskich? W jaki to sposób, panie redaktorze, doszło do tego zaprzeczenia? Czy wskutek głosowania przeciw ustawie o związkach partnerskich? Przecież na tym właśnie polega wolność, której "Gazeta Wyborcza" zawsze zażarcie broni, że można coś wybrać, a można coś odrzucić. Część posłów PO zrobiła taki a nie inny użytek ze swojej wolności. Ale to był ich wybór, przejaw wolności, a nie jej przekreślenie. Fakt, że się to niektórym osobom nie podoba, nie oznacza, że odsądzeni od czci i wiary parlamentarzyści uczynili zamach na własną wolność.
A jeśli doszło do "zaprzeczenia wolności" niektórych środowisk, to w systemie demokratycznym jest to nieuniknione. Dlaczego zdecydowana mniejszość ma narzucać to, co nie podoba się większości?
Najbardziej odrzuca mnie inny niegodny zabieg, który pojawia się w tekście. Marek Beylin czyni z posłów niemalże półgłówków, którzy utracili umiejętność samodzielnego myślenia. Następnie pokrętnie przypisuje im niezdolność do etycznej oceny zachowań i decyzji. Jego zdaniem, postawa posłów podczas głosowania, "nie wynika z ideowych przemyśleń i wierności wartościom", lecz "z nieprzemyślanej wierności uprzedzeniom, które kiedyś przyswoili". Doprawdy, nie wiem, na jakiej podstawie Beylin wysnuwa taki wniosek. Rozumiem, że człowiek pod wpływem frustracji robi, mówi i pisze różne głupie rzeczy. Ale to chyba gruba przesada. Beylin nie cytuje żadnej wypowiedzi "niesfornego" posła. Natomiast sam dokonuje dewaluacji etycznej tych, których poglądy nie odpowiadają jego przekonaniom.
Nie wystarczą też proste schematy i przełożenia, czyli porównanie posłów PO do europejskich konserwatystów, którym ci pierwsi nie dorównują. A dlaczego mieliby? Czy istnieją jakieś odgórnie wyznaczone standardy? Najwyraźniej, nie wszyscy posłowie PO są "typowymi" konserwatystami, których ma na myśli redaktor Beylin.
Owszem, można uznawać zastrzeżenia i przekonania posłów co do szkodliwości społecznej i etycznej związków partnerskich za uprzedzenia. Nie musimy się zgadzać co do niektórych wartości. Ale dokąd zajdziemy, jeśli będziemy "odmóżdżać" adwersarzy i nazywać to, co dla nich cenne, starocią, która leży już na śmietniku historii?
Skomentuj artykuł