Dlaczego wyklęci?
Dlaczego powojenni partyzanci są nazywani "żołnierzami wyklętymi"? Skąd takie miano?
Przecież to, że byli opluwani przez propagandę komunistyczną oraz ruską w oczach Polaków jest raczej powodem do chluby. Nawet obecnie, gdy aparatczycy putinowscy odgrzebują zgrane już karty stalinowskiej propagandy skierowane przeciwko polskiemu podziemiu, w naszych uszach brzmi to jak potwierdzenie tego, że rzeczywiście dali się we znaki ruskiemu okupantowi. To jest lepsze niż wszystkie medale.
Nauczyliśmy się w Polsce, że jak Urban na kogoś napada, to musi to być bardzo przyzwoity człowiek. Podobnie podchodzimy do "rewelacji" Ławrowa. No, może za Jelcyna chcieliśmy trochę inaczej reagować na oficjalny język Kremla. Ale to nie trwało zbyt długo.
Nie, zdecydowanie w Polsce za "wyklętego" nie uważamy kogoś, kto oficjalnie jest "zaszczuwany". Nawet powiedziałbym, że mamy tendencje do patrzenia na hołubionych przez reżim jako na karierowiczów lub wręcz zdrajców.
A może chodzi o ich tragiczny los?
Ale przecież i powstańcy styczniowi też byli wieszani i zsyłani za Sybir, a jednak są czczeni przez Polaków. Gdy przegrywali, wielu rodaków ich przeklinało, zwłaszcza gdy lud dotykały masowe represje. Nie nazywamy jednak tych powstańców wyklętymi.
O jaki więc tragizm chodzi?
Mój "wuj", a w zasadzie brat mojej babci, ps. Uskok był jednym z dowódców WiN-u. Zginął w 1949 r. na Lubelszczyźnie już wtedy otoczony legendą. Prowadził pamiętnik wydany kilka lat temu przez IPN (Zdzisław Broński "Uskok", Pamiętnik, IPN Warszawa 2004). Gdy się w niego wczytałem, aż się przestraszyłem wagą dylematów moralnych przed jakimi stanął on i jego ludzie. To naprawdę była sytuacja tragiczna i mogła dawać poczucie "wyklęcia".
Zaczęło się od zwykłej samoobrony. Po wejściu sowietów, Uskok - jako oficer AK - rozwiązał swój oddział. Ale gdy zobaczył, że jego ludzi są zabijani lub więzieni i zsyłani, to niejako musiał ich na nowo powołać pod broń. Potem zaczął chronić ludność. Na tamtym terenie w pierwszych latach po wojnie wszyscy, którzy kolaborowali z tzw. "władzą ludową" w bardzo czynnym prześladowaniu mieszkańców, mogli spodziewać się skutecznej kary z rąk chłopców z lasu. To nie były żarty. I za tę rolę organu sprawiedliwości bardzo ucierpiała jego rodzina.
Potem jednak rozwiały się wszelkie złudzenia, co do zagranicznej pomocy w walce z ruską okupacją. Stawało się jasnym, że ofiara życia nie przyniesie zwycięstwa. W zasadzie należało zaprzestać walki. I tu pojawił się tragiczny dylemat. Jaki?
Po dogłębnym rozważeniu okazało się, że jedynym wyjściem jest śmierć. I nie chodziło tu o honor pojmowany jakoś abstrakcyjnie. Raczej chodziło o honor kogoś, kto odpowiadał za ludzi, za przyjaciół, za tych którzy go wspierali. Aby ratować ludzi musiał zginąć.
Uskok wiedział, że kto dostanie się z ręce bezpieki prędzej czy później zacznie sypać. To było doświadczenie wielu jego towarzyszy broni. A "sypanie" oznaczało wyrok na przyjaciół i ich rodziny. Co robić?
Niektórzy próbowali uciekać na zachód. Ale szybko okazało się, że najczęściej takie próby kończyły się aresztowaniem lub zastrzeleniem. Ujawnienie się, mimo zapewnień oficjalnej propagandy, oznaczało wtedy to samo: aresztowanie, tortury i sypanie swoich, a potem okrutną śmierć.
Najlepiej było zginąć w akcji. Lecz "niestety" nie każda kula zabija, nieraz tylko rani. I co wtedy?
"Wuj" Uskok nakazywał swoim żołnierzom samobójstwo, aby nie dopuścić do schwytania, torturowania i wydania przyjaciół. Sam je najprawdopodobniej popełnił, otoczony w bunkrze, bez szans na ucieczkę. Jak się potem okazało, wydał go partyzant, który takiego samobójstwa nie popełnił.
Jestem księdzem i uczono mnie, że samobójstwo to grzech. (Co innego poświęcenie życia, a co innego odebranie go sobie.) Tym mocniej chyba czuję, przed jakimi dylematami stawali owi żołnierze. Naprawdę mogli czuć się "wyklęci". (Nie tylko dlatego, że opuszczeni przez zachodnich aliantów, a nawet odtrąceni jako niewygodni.) Wyklęci - bo samobójstwo - to grzech śmiertelny, a jednocześnie jedyna droga ocalenia dla tych, którzy im pomagali. Sytuacja bez wyjścia?
Nigdy nie pochwalałem, z całym szacunkiem, postawy oficerów, którzy popełniali samobójstwo wobec konieczności poddania jakiejś pozycji obronnej. Honor i jego obrona jakoś mnie nie przekonywały jako argument usprawiedliwiający samobójstwo. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie motywów Pana Wołodyjowskiego (miał obudzić sumienia).
Jednak obrona ludzkiego życia, to argument coraz droższy wspólnocie Kościoła.
Skomentuj artykuł