Dzień Niepodległości w pustoszejącym kraju
Dziwnie obchodzi się Dzień Niepodległości w państwie, z którego wciąż uciekają obywatele i rodzi się w nim coraz mniej dzieci. Tak, mówię o Polsce.
Co prawda 11 listopada nawiązuje datą do wydarzeń związanych z powstaniem II Rzeczpospolitej, ale przecież jest to przede wszystkim święto naszej wolności. Jest, a przynajmniej powinno być. Bo radość coraz częściej przyćmiewa poczucie, że ewidentnie coś się we współczesnej Polsce nie udaje. Że choć świętujemy niepodległość w realiach państwa demokratycznego, to już dalece niewystarczające, by rzeczywiście cieszyć się własnym krajem, panującym w nim realiami.
Jak będzie opisywana współczesna Polska po dziesięcioleciach, na kartach podręczników do historii? Z jej polityki być może nie wiele zostanie. Pozostaną za to z pewnością dwa fakty: emigracja za chlebem i wzrastający niż demograficzny. I pewnie ktoś po latach bardzo na serio będzie sobie zadawał pytanie, dlaczego tak nieumiejętnie zagospodarowaliśmy ten dziejowy splot wydarzeń, jaki przyniósł rozstanie z Polską Rzeczpospolitą Ludową... Dziś nawiązujemy do czasów II Rzeczpospolitej. To nie był doskonały kraj, ale wówczas przynajmniej zbudowano Gdynię, scalano z powodzeniem trzy porozbiorowe połacie kraju, w dodatku zniszczone straszliwą wojną, w jeden byt. Dziś stawia się stadiony i wymagające niemal natychmiastowego remontu autostrady.
"Według obliczeń Eurostatu do 2060 roku Polskę będzie zamieszkiwało już tylko 31 mln osób - oficjalnie, bo realnie może to być nawet mniej niż 30 mln" - czytam w nowym numerze "Gościa Niedzielnego". Oznacza to, że w tym czasie odsetek osób w wieku produkcyjnym może stanowić tylko 53 proc. populacji (dziś liczba ta wynosi 71 proc.)
Ponadto, tylko w roku 2013 prognozowana przez Główny Urząd Statystyczny liczba zgonów przewyższy liczbę narodzin o blisko 40 tys. Ma to być najwyższa różnica po roku 1945! Spodziewano się takiej różnicy za dwa lata, ale najwyraźniej "niż przyspieszył". Obecnie w Polsce na jedną kobietę w wieku rozrodczym przypada - urok statystyki - 1,32 dziecka. Tymczasem dla zastępowalności pokoleń liczba ta powinna wynosić 2,1 proc.
Drugim problemem, który ciągnie nas na dno i każe ze smutną zadumą spoglądać w tych dniach na łopoczącą biało-czerwoną, to rosnąca emigracja zarobkowa. Powoduje ona, że realna populacja Polaków w kraju to już tylko 36 mln. Oficjalnie, bo często są głosy, że dane GUS są w tym względzie niedoszacowane. Prof. Krystyna Iglicka-Okólska, rektor Uczelni Łazarskiego mówi "GN", że realnie może to być 500-800 tys. osób więcej. Dlaczego? Np. Norwegowie twierdzą, na podstawie swoich rejestrów, że pracuje u nich 180 tys. Polaków, a wedle danych GUS to "tylko" 90 tys. Podobnie niedoszacowane są rodzime dane dla emigracji w Anglii. Czym się to tłumaczy? Pani profesor twierdzi: "[W Anglii] to bardzo dokładnie mierzą - to są twarde dane obejmujące osoby, które płacą podatki. (...) Natomiast jeśli patrzeć na GUS, to nie ma tam żadnej metodologii, bo nie ma na to pieniędzy, w departamencie, który się tym zajmuje, pracuje tylko kilka osób". Myślę, że także ostatnie zdanie wiele mówi o rodzimych realiach... Rzetelne dofinansowanie strategicznych placówek naukowych jest ciągle poza wyobrażeniem klasy politycznej.
Najbardziej w tym wszystkim żenujące jest to, że przez lata elity same tworzyły obraz emigracji jako najlepszego rozwiązania dla Polaków/Polski. To wręcz swoista "polityka społeczna" w wydaniu naszej klasy politycznej. "Polski hydraulik" stał się niemal symbolem rodzimego sukcesu. Myślę wręcz, że w gabinetach władzy odetchnięto z ulgą, gdy kolejne kraje otwarły swoje rynki pracy dla Polaków - odpływała ogromna rzesza (potencjalnie) bezrobotnych. Cieszono się, że emigranci będą przesyłać pieniądze do Polski. Bardziej prymitywnej i krótkowzrocznej społecznie i państwowo strategii, opartej na odpływie z kraju obywateli, nie można sobie wyobrazić. W telewizji pokazywano naszych radosnych rodaków, mówiących, że "wreszcie ich na to lub tamto stać". Nie mówiono o dylematach emigracji, o tym, że często była to ostatnia deska ratunku, że wielu ludzi naprawdę chciałoby zostać tutaj i układać sobie tutaj życie. Nie zastanawiano się wreszcie, jakie skutki dla kondycji Polski przyniesie ten odpływ. Nie informowano, że wszystkie koszta utrzymania i tak nędznej infrastruktury publicznej spoczną na tych, co jeszcze tutaj zostali i płacą podatki. A ponieważ w Polsce największe koszta wobec fiskusa ponoszą średnio zamożni, a nie najbogatsi i wielki kapitał, to ponownie zwykli ludzie dostaną po kieszeni, na najróżniejsze sposoby. A to znów dobry powód, by wyjechać. Koło się zamyka.
Nie ma co robić sobie złudzeń: rosnąca emigracja i niż demograficzny to tylko najwyraźniejsze symptomy wielu nakładających się na siebie procesów społeczno-gospodarczych. Ubogie społeczeństwo nie jest w stanie udźwignąć kosztów komercjalizacji wszystkiego, co wokół: od transportu przez szkolnictwo po służbę zdrowia. Pechowo, jeden pożar gasi się następnymi. Podam drobny przykład. Podniesiono wiek emerytalny. Ale w ciągu ostatniego roku liczba bezrobotnych w wieku 50+ wzrosła dwukrotnie szybciej niż ogólna liczba szukających zatrudnienia. Wciąż przybywa starzejących się bezrobotnych, którzy nie mogą przejść na wcześniejszą emeryturę, a także na rentę. Pechowo dla decydentów (i dla samych siebie), oni z reguły już nie wyemigrują. Za co żyją? Koszta pewnie często rozkładają się "po rodzinie", co jest jeszcze jednym przyczynkiem do dyskusji o tym, skąd się w Polsce bierze rozwarstwienie społeczne i dlaczego rośnie pauperyzacja.
Skoro jesteśmy przy starzejącym się społeczeństwie. Wciąż gwałtowanie rosną dopłaty pacjentów do leków refundowanych. W skali Europy już należymy do narodów, które płacą za leki najwięcej. Przeprowadzałem niedawno wywiad z Małgorzatą Aulejtner, pielęgniarką z bardzo długim stażem, z jej słów wynika, że pacjent, którego nie stać na wykupienie leków to już standard (i to w stolicy!), a nie wyjątek. A przecież żelazna logika wskazuje, że negatywne procesy jeszcze się zaostrzą, bo wraz z upływem lat skutki niżu demograficznego, emigracji zarobkowej, słabości systemu podatkowego, drenażu potencjału wytwórczego i niedofinansowania sfery publicznej dadzą o sobie znać kolejnymi problemami, dziś jeszcze trudnymi do unaocznienia. Problem współczesnej Polski polega także na tym, że o tych sprawach nikt nie chce mówi publicznie - bo naprawdę złe wieści zawsze źle się sprzedają.
Dzień Niepodległości, 2013 r. Radujmy się póki czas. Bo nie wiadomo, czy w nie tak odległej przyszłości będzie komu obchodzić to święto. Narody nie są nieśmiertelne, choć umierają wolniej niż jednostki.
Skomentuj artykuł