Gwałt w Delhi a sprawa polska
Naprawdę źle się dzieje, jeśli w debacie publicznej tak dalece mieszamy porządki, że gwałt dokonany w Indiach jest dla nas idealnym pretekstem do zaatakowania Kościoła i rzekomego zacofania Polski.
Niedawno media na całym świecie obiegła szokująca informacja o zgwałceniu i zamordowaniu studentki w jednym z autobusów miejskich w Delhi. Przez Indie przelała się bezprecedensowa fala gniewu, oburzony tłum żądał powieszenia sześciu sprawców, a zbulwersowani zachodni dziennikarze szeroko komentowali upokarzającą sytuacją kobiet w kraju, który mieni się być jednym z kluczowych mocarstw XXI wieku.
I teraz pytanie do Państwa: co opisana wyżej tragedia ma wspólnego z ociąganiem się przez Polskę z ratyfikacją "Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet" oraz Kościołem katolickim? Jak się okazuje - przynajmniej według niektórych publicystów - to różne oblicza tego samego demona, tj. "kulturowo-religijnego zaplecza" dyskryminacji płciowej w naszym kraju. I chociaż druga część zarzutów bardzo już się u nas ograła, co rusz o szowinizmie Kościoła słyszymy choćby z ust Magdaleny Środy czy środowisk feministycznych, nową jakością jest wybieg zastosowany przez Adama Szostkiewicza na łamach "Polityki".
W swoim felietonie w brawurowy sposób znajduje on bowiem wspólny mianownik pomiędzy dystansem polskiej Hierarchii do nacechowanego genderowym żargonem dokumentu, prawicowym politykiem w USA, który utożsamił gwałt z wolą Bożą oraz zbrodnią w Delhi.
Szostkiewicz wprost twierdzi, że również katolicka Polska nie jest wolna od przemocy wobec kobiet, a sam "nie raz widział, jak księża potrafią traktować parafianki i siostry zakonne". Oczywiście chwile potem dodaje, że nie była to przemoc fizyczna, ale symboliczna - tak czy inaczej gwałt i morderstwo w miejscu publicznym oraz seksistowskie dowcipy proboszcza muszą być traktowane z jednakową surowością, a do tego potrzebne jest odpowiednie narzędzie. W tym miejscu dochodzimy do "Konwencji Rady Europy", która wg. wielu liberalnych i lewicowych polityków ma być panaceum i jedynie słuszną odpowiedzią na dyskryminacje płciową oraz przemoc wobec kobiet w życiu publicznym.
Szostkiewicz, który jak na rasowego intelektualistę przystało, "w oryginale" przeczytał tekst dokumentu, ubolewa, jak niesłusznie i w wypaczony sposób został on potraktowany przez katolickie media czy polityków pokroju ministra Gowina. Konkluduje on, że zapis o "kulturowo-religijnym" usprawiedliwieniu przemocy musi być brany do serca tak samo poważnie w Indiach czy Somalii, jak i w Polsce, która pierwsza powinna wyjąć belkę ze swojego oka.
Aby nie pozostać jednak przy pustej retoryce, przejdźmy do konkretów. Zupełnie na boku pozostawiam niskie moim zdaniem próby obarczenia Kościoła winą za grzechy, których nie popełnił, bez mniejszej pobłażliwości należy natomiast potraktować charakterystyczną dla wielu publicystów nonszalancję w rzekomo "bezstronnym" czytaniu dokumentów. W rzeczywistości bowiem tak wychwalana "Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet" nie sprowadza się jedynie do projektów z obszaru właściwej penalizacji i ścigania przestępstw, ale faktycznie dąży do "wspierania rzeczywistego równouprawnienia (…) poprzez wzmocnienie pozycji kobiet". I to nie tyle kobiet w sensie biologicznie przypisanych cech płciowych, co również kobiet w sensie "społeczno-kulturowym". Rada Europy obliguje przy tym sygnatariuszy do aktywnego promowania w szkołach i placówkach oświatowych wychodzenia poza "społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i atrybuty, które dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla kobiet lub mężczyzn".
Dokument, który w swoim tytule odnosi się do przemocy, jej definicję rozciąga tak szeroko, że zaciera granicę pomiędzy presją ekonomiczną, werbalną, fizyczną i kulturową, narzucając feministyczny model funkcjonowania państwa, w którym promować się będzie "zmianę wzorców społecznych", "stereotypowych modeli roli kobiety i mężczyzny" oraz otwarte podejście do "niestereotypowych ról przypisanych płciom". A to wszystko pod egidą kilkunastoosobowego, międzynarodowego gremium pod nazwą GREVIO, opłacanego z pieniędzy obywateli całej Unii Europejskiej.
Podczas lektury dokumentu Rady Europy, przez cały czas zastanawiałem się, do kogo jest on właściwie kierowany. Dokładne i precyzyjne opisy okaleczeń rytualnych kobiet, przemoc o charakterze religijnym i jednoczesna konieczność promowania liberalizmu światopoglądowego - to przedziwna mieszanka, która pasuje może do islamskich dzielnic wielkich miast Francji czy Wielkiej Brytanii, ale na pewno nie do Polski. W swej istocie bowiem, poza słusznym postulatem ścigania gwałtu z urzędu, a nie na wniosek ofiary - "Konwencja" niczego do polskiego prawodawstwa nie wnosi, dublując już istniejące przepisy.
Wystarczy tylko wymienić definicję przemocy, którą utożsamia się również z naruszeniem praw człowieka, jak gdyby sam fakt bycia kobietą wymagał dodatkowego utwierdzenia w już należnych jej swobodach. Nie mówiąc już o zapisach dotyczących przymusowego małżeństwa, które obecne były 200 lat temu w Kodeksie Napoleona. Z resztą, jak słusznie zauważyła Joanna Banasiuk na łamach "Naszego Dziennika": "Wydaje się, że nie jest możliwe pogodzenie systemu aksjologicznego Konwencji z polskim porządkiem konstytucyjnym. Trudno nie zauważyć, że jej rozwiązania hołdują postulatom środowisk feministycznych i homoseksualnych. Może to prowadzić wprost do działań podważających pozycję ustrojową małżeństwa chronionego przez art. 18 Konstytucji RP".
Naprawdę źle się dzieje, jeśli w debacie publicznej tak dalece mieszamy porządki, że gwałt dokonany w Indiach jest dla nas idealnym pretekstem do zaatakowania Kościoła i rzekomego zacofania Polski. "Konwencja" Rady Europy jest pustą wydmuszką prawną, która została napisana nie w duchu neutralności światopoglądowej, ale uprawomocnionej przez organy państwowe misji prostowania naszych "stereotypów" dotyczących płci oraz tradycyjnego modelu rodziny. I może właśnie to drażni niektórych publicystów, że Kościół ma odwagę nazywać po imieniu rzeczy, które głosi i stawać otwarcie w ich obronie, podczas gdy jego przeciwnicy nieustannie idą w zaparte, nadając słowom nowe znaczenia i redefiniując ustalone wcześniej kwestie, pod płaszczykiem niezależności i autorytetem instytucji międzynarodowych. W Polsce narzędzia do walki z przemocą już mamy. Pora zacząć je używać, a nie szukać nowych i obcych nam norm.
Marcin Łukasz Makowski - (ur. 1986) dziennikarz, historyk i filozof, obecnie doktorant w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Jest stałym współpracownikiem portalu Onet.pl oraz Histmag.org, pisuje do "Tygodnika Powszechnego". Redaktor naczelny strony DziwnaWojna.pl.
Skomentuj artykuł