Jak unieść to zwycięstwo?
Do napisania kilku zdań zainspirowało mnie fejsbukowy wpis mojego kolegi: "W 1410 dostaliśmy od Niemców dwa nagie miecze, a wczoraj zadaliśmy nimi dwa ciosy".
Pomijam tą niekonsekwencję historyczną, pomijam poczucie humoru mojego kolegi. Nie trafiają jednak do mnie około grunwaldowe porównania wyniku wczorajszego meczu. Inne około wojenne także nie. Nawet trochę mnie denerwują. Żartobliwie, po jednym czy dwóch głębszych, mogę jakoś zrozumieć, ale publicznie, przez poważnych obywateli, no to się chyba nie godzi. Mogą one świadczyć jedynie o jakimś narodowym zakompleksieniu. Chyba nie jest tajemnicą, że niemiecka drużyna łoiła nas zawsze, które to zawsze, wczoraj tak z dawna oczekiwanie przestało mieć racje bytu. Oto wygraliśmy. Pierwszy raz w historii czyli od 95 lat (na 1919r datujemy powstanie polskiej drużyny, pierwszy mecz rozegrała w grudniu 1921r). Pewnie łatwiej powiedzieć, pierwszy raz, odkąd pamiętam, a będzie to w moim przypadku prawie 30 lat, czyli dość trochę.
Fajnie - chciałoby sie powiedzieć. Chociaż entuzjazmu jest w tym znacznie więcej, bo kto przed meczem nie psioczył na polską piłkę, nie mówił o tym, żeby stadiony pozamieniać na hale do siatkówki bo przecież tam coś zdobywamy etc… Pewnie takie rozmowy przetoczyły się po polskich domach w ten nic jeszcze nie zapowiadający sobotni wieczór 11 października AD 2014. Pewnie niektórzy nie chcieli oglądać kolejnego blamażu polskiej reprezentacji, szczególnie że graliśmy z mistrzami świata. Tylko że… no właśnie, tymi Welt Majsterami są nasi sąsiedzi, a od lat mamy jakiś taki niemiecki kompleks. Można by zaryzykować powiedzenie: nie ważne w co, ale z Niemcami trzeba wygrać. Tak oto zasiedliśmy przed telewizorami, monitorami, radioodbiornikami i… smartfonami. No i stało się. Nie wiem czy inni, ja nie oczekiwałem. Jednak tak samo jak zawsze po Mazurku Dąbrowskiego emocjonalnie byłem z moją drużyną, podkreślam emocjonalnie, bo rozum skutecznie chłodził te emocje. No i taka niespodzianka. Cóż, nie pośpiewaliśmy nieoficjalnego hymnu naszej reprezentacji (dla niewtajemniczonych jest to prastara pieśń: "Nic się nie stało! Polacy nic się nie stało"), przez kilka godzin przeżywaliśmy ten sukces. Tą kompilację strategii, szczęścia, niepowodzenia naszych rywali i sam nie wiem jeszcze czego. Takie chwile człowiek z radością celebruje.
Zejdźmy jednak na ziemię. Tak samo jak jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak wygrana (podkreślam raz jeszcze - jakże miła dla serca) nie zmienia sytuacji w polskiej piłce. Nie rozwiązuje problemów. Ten przebłysk świetności, bo bramki były zaiste piękne, daje jakieś nadzieje. Pytanie jakie? Byle tylko nie rozdmuchano ich do granic wytrzymałości, bo ekspertów wypowie się w temacie pewnie cała masa. Tłum kupić jest łatwo. Taki mały "wielki" sukces na pewno w tym pomaga. Tak - chcę dać się kupić tą wygraną, chcę wierzyć, że coś się zmieni. Na razie jednak nie wierzę w to, że mógłbym uwierzyć, ale robię postępy.
Na zakończenie chciałbym tylko otrzeźwiająco napomknąć byśmy wypowiadali się jednak z szacuneczkiem względem mieszkańców ziem na wschód od Renu, bo to zespół zasłużony i grający wspaniały futbol. Nie róbmy z tego wydarzenia święta narodowego, które przyćmi (choć jak włączyłem rano kilka portali informacyjnych to już się zaczyna) sukces niewyobrażalnie większy, jakim było MŚ w piłce siatkowej. Strzelcom bramek serdeczne gratulacje. Nawet cień współodczuwania ich satysfakcji jest wielce budujący. Szczególnie satysfakcji Sebastiana Mili, pamiętającego u sterów reprezentacji Pawła Janasa. "Piłka jest okrągła, a bramki są dwie" ten wygrywa kto lepiej kopie. Ot taki cytacik z wkładką. Mało ważne, że nie rytmiczne to powiedzonko, ważne że nasi lepiej kopali. Czy to początek jakiejś nowej jakości? Chciałbym. Bez ale.
Skomentuj artykuł