Koniec postkomunizmu
Niektóre sprawy z tych, jakie przeżywamy ostatnio są istotne, niektóre tylko wydają się istotne. Katastrofa pod Smoleńskiem wytwarza ogromną ilość spekulacji, domysłów i prognoz. Niesie wiele znaczeń i interpretacji częstokroć ze sobą sprzecznych. Dopiero upływ czasu odfiltruje ważne od nieważnego, powierzchowne od głębokiego i trwałe od tego co doraźne. Ale już dzisiaj można stwierdzić bez obawy popełnienia błędu, że właśnie teraz skończyła się w Polsce dwudziestoletnia era postkomunizmu.
W perspektywie historycznej nie trwała ona długo, jednak w życiu społecznym to okres jednego pokolenia, a więc szmat czasu. W moim życiu dwadzieścia lat to bardzo długi okres - o dwadzieścia lat za długi.
Wiele dobrego można powiedzieć o polskiej transformacji ustrojowej, o niewątpliwych osiągnięciach w tej czy innej dziedzinie, ale jednego nie udało się przeprowadzić - dobrze zaplanowanej, zorganizowanej i zrealizowanej dekomunizacji. A przecież mogłoby się wydawać, że jest to postulat oczywisty w państwie i społeczeństwie, które odzyskuje wolność. Oczywiste mogło się wydawać, że funkcjonariusze aparatu zniewolenia podtrzymującego PRL nie powinni mieć dostępu do stanowisk publicznych w wolnej Rzeczpospolitej, że powinni przejść przez czyściec oficjalnej oraz instytucjonalnej nieufności współrodaków.
Tak się jednak nie stało i aparat państwa komunistycznego, jakkolwiek poddany presji i częstokroć towarzyskiemu ostracyzmowi, nie doznał znaczącego uszczerbku. Jego przedstawiciele mogli bez skrępowania funkcjonować w każdej dziedzinie życia i tę szansę w pełni wykorzystali. Wykazali przy tym dużą wewnętrzną solidarność, potrafili nie tylko obronić swój status materialny, stworzyli sieć nieformalnych powiązań, by swoim nie działa się krzywda, a w życiu publicznym nie doszło do rozliczeń. Wykorzystywali w tym celu wszelkie środki na czele z agenturą z okresu PRL-u. Nie ma sensu przytaczać licznych przykładów, wspomnę więc tylko o roli Lesława Maleszki, przez lata wcale nie szeregowego pracownika frontu antylustracyjnego i antydekomunizacyjnego (zanim nie został zdekonspirowany).
Postkomuniści z oczywistych względów musieli zewrzeć szeregi i działać na rzecz własnej formacji. Jakże można było oczekiwać, że będą działać dla dobra ogólnego? Czyżby na to wskazywały ich życiorysy? Nawet wówczas, gdy niezbadanym wyrokiem współobywateli dochodzili do władzy, wykorzystywali ją do realizowania partykularnych celów, o czym świadczą goniące jedna drugą afery z tamtych lat i będące tajemnicą Poliszynela tzw. konta lewicy. Ile majątku publicznego rozkradziono w wyniku braku dekomunizacji, jakich podatków nie zapłacono, w jakiej mierze korupcja osłabiała siłę naszego państwa - pewnie nigdy się już nie dowiemy. Pewne jest jedno, brak woli i determinacji na początku lat 90., zwycięstwo myślenia politycznego w kategoriach sławetnej "nocnej zmiany" drogo nas kosztowały. Może tylko bracia Węgrzy zapłacili większą cenę za rządy swoich postkomunistów.
Dziś jednak możemy mówić o zjawisku postkomunizmu w czasie przeszłym. Co do tego jestem zgodny z prominentnym przedstawicielem tej formacji posłem Ryszardem Kaliszem.
Zderzeniem postkomunizmu z górą lodową była afera Rywina. Okazało się, że nie ma już wystarczającej solidarności wewnątrz formacji, że interesy są sprzeczne, a szorstka przyjaźń byłych komunistów przechodzi w otwarty konflikt. Paradoksalnie im mniej było szans na rozliczenie z przeszłością (choćby ze względu na upływ czasu, który zaciera kontury sporów), tym gorzej miał się postkomunizm. Wykruszało się spoiwo, jakim było poczucie zagrożenia.
Dziś już nie można - i nie trzeba - ogłaszać krucjaty dekomunizacyjnej. Nie można, gdyż byłaby niezrozumiała i mało politycznie nośna, nie trzeba, bo ta formacja pozbawiona została w praktyce realnego wpływu na bieg polskich spraw. Stała się jednym ze składników niegroźnego lewicowego folkloru obecnego w każdym europejskim społeczeństwie. Dziś można już nawet rozważać jawną współpracy z formacją lewicową w ramach opozycji (lub koalicji) sejmowej.
W prezydenckim samolocie zginęli na służbie społeczeństwu także przedstawiciele lewicy. Skłoniło to posła Kalisza do apelu w imieniu całej formacji: Nie nazywajcie nas już więcej postkomunistami. Mamy takie samo prawo do Polski jak wszyscy. Dobrze, uznajmy że czas czyśćca dla postkomunistów się skończył. A jeśli coś nas będzie w ich poglądach irytować, powtórzmy za klasykiem: "Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią".
Skomentuj artykuł