Lekarze bez granic
Pieczątki z napisem "Refundacja do decyzji NFZ" nie da się niczym usprawiedliwić, ale rządowi brak narzędzi i determinacji, a politykom pomysłu, żeby zmusić lekarzy do uczciwej pracy.
Polskie zdrowie publiczne trapią liczne choroby, z których najgroźniejszą nie jest brak gotówki, lecz nieobliczalność.
Siedem lat temu SLD w koalicji z PSL zlikwidowała regionalne kasy chorych, zastępując je niczego nieprzytomnym funduszem centralnym (NFZ), ale żaden z późniejszych rządów nie zdołał tego zmienić.
Siedemnaście kas chorych w kraju wielkości Polski było grubą pomyłką. Natura tego biznesu jest taka, że bez kilku milionów ubezpieczonych w jednej kasie nie sposób poważnie inwestować w nowe technologie, więc małe regionalne kasy nie miały większego sensu, niemniej reformy podjęte przez rząd Jerzego Buzka były w najwyższym stopniu pożądane, więc Leszek Miller powinien był je kontynuować, połączyć mniejsze kasy chorych z większymi, zlikwidować publiczną kasę branżową (mundurowi, jeśli chcą, mogą założyć fundusz komercyjny), otworzyć rynek na innych ubezpieczycieli, ujednolicić system kontraktowania usług (to Miller w części zrobił), poprawić zarządzanie jakością, wymusić szybką cyfryzację administracji (zgodnie z własnymi obietnicami wyborczymi!), promować konkurencyjne systemy certyfikacji pozwalające na umiędzynarodowienie usług i kształcenia, a wreszcie wyraźnie oddzielić i uniezależnić zadane publiczne (kontraktowaną usługę) od rodzaju wykonujących je podmiotów, ale Miller tego wszystkiego nie zrobił, wolał wymachiwać pustym hasłem konstytucyjnej równości, które zresztą rozumiał błędnie, co wytknął mu Trybunał Konstytucyjny, zarzucając utożsamienie równości z równą ceną, a nie z równą jakością usług publicznych gwarantowanych obywatelom przez państwo.
Jeśli koszty życia i pracy w różnych regionach Polski są różne, to ceny usług także muszą się różnić i żadna decyzja administracyjna tego nie zmieni, ale publiczny nadzorca (minister zdrowia) może zadbać o to, żeby mimo tych różnic (kontrolowanych i honorowanych przez publicznego ubezpieczyciela, nie przez obywateli) dostęp do usług identycznej jakości był dla wszystkich obywateli identyczny.
Doskonaląc nadzór merytoryczny nad jakością, można to z czasem osiągnąć, Miller doszedł jednak do wniosku, że tę samą jakość łatwiej uzyskać jak w czasach Gierka i Jaruzelskiego przez wymuszanie tych samych cen, a nie przez wymuszanie tej samej jakości.
Trybunał Konstytucyjny wytknął ten absurd, niestety, połatana ustawa o NFZ nadal obowiązuje, a krajowy monopolista z iście ułańską fantazją (bo przecież nie z aptekarską precyzją) nadal kontraktuje usługi medyczne milionom obywateli na obszarze całego kraju, nie mając większego pojęcia o ich jakości, dostępności, oprzyrządowaniu, tendencjach rozwojowych w branży, ani nawet o realnej cenie tych usług, wszak po dziś dzień nie potrafi ich zestawić w jednym terminalu w realnym czasie i z jednostkową precyzją, tymczasem właśnie tu, w zdrowiu, jednostkowa zmiana może oznaczać utratę zdrowia lub życia.
Leszek Miller w swoim czasie traktował Andrzeja Sośnierza, prezesa Śląskiej Kasy Chorych, jak osobistego wroga, unikał z nim kontaktu, bo Sośnierz w ciągu kilku lat zdołał wrzucić wszystkie górnośląskie usługi medyczne i medykamenty do jednego komputera, radykalnie zmniejszając w ten sposób ilość mętnej wody w systemie, a tym samym, czyniąc rozmaite defekty systemu opieki, jeszcze bardziej widocznymi, wołającymi o pomstę do nieba, niestety Sośnierz błąka się dziś na obrzeżach polityki jakby był wrogiem wielkich partii, a one same wolały tę mętną wodę od przewidywalności i policzalności.
Jeśli zjawi się w Polsce rząd, który zechce coś zmienić na lepsze, to nie tylko z nihilistycznymi pieczątkami lekarzy, ale także z ich morderczą pracą na kilku etatach, po której owi lekarze powinni mrzeć jak muchy (a przecież nie mrą) ów rząd będzie mógł walczyć metodami Sośnierza, czyli za pomocą czipów, standaryzacji, nadzoru nad jakością i precyzyjnych rachunków, a nie przy pomocy danych finalnych, uśrednionych, zdjętych pod koniec roku lub kwartału z jakiejś bliżej nieokreślonej sumy pracy, bo takie dane przy dzisiejszych standardach zarządzania mają wartość ruskiej ruletki. Nawet jak sam ordynator pociągnie za spust, może nie trafić przeciwnika. Przeżyje choroba, nie pacjent, ku rozpaczy wszystkich.
Polskie zdrowie publiczne, czyli to, które konstytucje gwarantuje każdemu obywatelowi, było i jest nieprzewidywalne nie dlatego, że obywatele nie potrafią o nie dbać, lecz dlatego, że jego publiczny administrator nie umie prowadzić nowoczesnej bazy danych, zaś lekarze, pacjenci i ubezpieczyciel-monopolista zachowują się tak, jakby ten bałagan wspierali. Precyzyjna ocena jakości usług nie pojawi się nigdy jak deus ex machina, jej źródła muszą być różne i komplementarne, muszą także w pewnym zakresie wynikać ze skrzyżowania sprzecznych interesów i kompetencji, w chwili obecnej jednak tylko duże koncerny farmaceutyczne działają w pełni profesjonalnie, systematycznie zwiekszając swoje obroty i udział w rynku (wydatki obywateli na medykamenty rosną w Polsce szybciej niż inne sektory rynku zdrowia), podczas gdy inni uczestnicy rynku mają wyraźne kłopoty z działaniem w pełni podmiotowym.
Lekarze nie mają moralnego prawa do pieczątki "Refundacja do decyzji NFZ", bo tylko oni mogą wskazać chorobę i medykament oraz wynikający z obu tych czynników (często niezależnie) stopień refundacji, ale rząd, który daje lekarzom przedpotopowe, czasochłonne, drogie w zarządzaniu bazy danych, nie ma moralnego prawa od nich żądać wolontariatu w zamian za coś, do czego wcześniej zobowiązał ich kontraktem.
Rząd ma jednak prawo i realne możliwości, żeby nawet przy kiepskiej bazie danych lekarze robili najpierw to, co do nich należy, co wynika z kontraktu, a dopiero potem to, na co mają ochotę. Nawet bez śledzenia usług w czasie rzeczywistym, wyłącznie w oparciu o dane roczne i miesięczne pochodzące ze zróżnicowanych źródeł można dość precyzyjnie ustalić, czy łóżka szpitalne są pełne, bo się tam kogoś leczy, czy może raczej są pełne, "bo szpital musi zarabiać", oraz czy lekarz zapracowany na kilku etatach, choć na jednym etacie pracuje na serio, bo jeśli jest to etat publiczny, a praca nie na serio, to czym prędzej należy go zwolnić, wyzwolić z jarzma usług kontraktowanych i pozwolić mu szaleć wyłącznie na rynku.
Napisałem ten tekst kilka dni temu i zamieściłem na swoim blogu madel.salon24.pl - a ponieważ protesty lekarzy i aptekarzy wygasają, zamieszczam go także tutaj, bo wydaje mi się, że miałem rację. Zainteresowanym tematem polecam rozmowę z Andrzejem Sośnierzem w "Rzepie" (17.01.2012).
Skomentuj artykuł