O Polsce z chilijskiej perspektywy
Czy pójście do wyborów to nasz obywatelski obowiązek? Osobiście uważam, że nie. Obowiązkiem polskiego obywatela jest dbanie o rozwój naszego społeczeństwa i troska o dobro wspólne.
Takie postawienie sprawy jest jednak zbyt proste. Pomija ważny fakt. Politykom nie musi wcale zależeć na tym, by ludzie poszli głosować. Im zależy na zdobyciu władzy, więc wystarczy, że zmobilizują swój własny elektorat. Moja wyborcza absencja może pomóc tym, którym chciałem się sprzeciwić. Pozostanie w domu to zdecydowanie za mało. Jeżeli ma się coś zmienić, trzeba podjąć działanie.
Istnieją różne możliwości aktywnego uczestnictwa w życiu społecznym: czynne zaangażowanie się w działalność organizacji pozarządowych, projekty i inicjatywy obywatelskie, listy czy maile do posłów i senatorów, demonstracje, akcje protestacyjne, petycje... To wszystko buduje społeczeństwo obywatelskie - czyli takie, które składa się z jednostek, chcących coś konkretnego zrobić, jednostek, które znają swoją siłę.
Choć socjologiem nie jestem, mam pewność, że współczynnik naszego społecznego zaangażowania jest niezwykle niski. Widać to gołym okiem. Zdecydowanie za rzadko korzystamy z wymienionych powyżej możliwości. Problem więc nie leży jedynie po stronie polityków. Są tacy, bo sami ich tak wychowaliśmy. Nie wystarczy wymienić polityków, by nagle w kraju zaczęło dziać się lepiej, bo i najlepszy trener nie wystarczy, gdy drużyna kiepska (co też znamy z autopsji).
Problem w dużej mierze dotyczy młodego pokolenia, do którego sam się jeszcze zaliczam. Wpis na facebook’u jednego z moich znajomych niestety bardzo reprezentatywny:
"a ja mam te wybory w.... :) nie oglądam wiadomości, nie czytam gazet (poza sportem), a radia słucham dla muzyki w aucie:) jestem spokojniejszy i się nie denerwuję:) przy naszej narodowej mentalności i tak nic się nie zmieni, bo Polak musi kombinować... muszą przeminąć pokolenia by demokracja miała sens..."
Niestety z takim podejściem to na pewno nic się nie zmieni.
Chilijska lekcja
Do napisania tego artykułu skłoniło mnie między innymi to, że mam obecnie okazję spoglądać na wydarzenia, dziejące się w naszej ojczyźnie z - dosłownie - dużego dystansu. Od prawie dwóch miesięcy mieszkam w Chile, uczę się języka, przygotowuję się do pracy w tym kraju i równocześnie poznaję problemy społeczeństwa chilijskiego. Dzieje się tu obecnie sporo. Można śmiało powiedzieć, że Chilijczycy przeżywają kolejny moment przełomowy w swojej historii. Od kilku miesięcy odbywają się tu regularnie ogromne protesty studentów i uczniów szkół średnich, którzy domagają się zmian w systemie edukacji. Mają o co walczyć. Studia - także na uniwersytetach państwowych - są płatne. Czesne za rok studiów wynosi co najmniej 4000 dolarów, a w przypadku studiów technicznych i medycznych jeszcze więcej.
Szkoły średnie są bezpłatne, ale te państwowe z reguły oferują tak niski poziom nauczania, że wszyscy rodzice, których na to stać, posyłają dzieci do płatnych szkół prywatnych. To wszystko sprawia, że społeczeństwo jest bardzo zamknięte - wiadomo, że dzieci z biednych rodzin w przyszłości też będą biedne i zepchnięte na margines, bo nie mają szans na otrzymanie dobrego wykształcenia. Bariera między biednymi a klasą średnią i bogatymi jest bardzo szczelna.
Chilijczycy mają dużo więcej powodów do narzekania niż my. Ale nie tylko narzekają. Działają. I godne podziwu jest to, że prym wiodą w tym ludzie młodzi. Od tych dwóch miesięcy, gdy jestem w Chile, nie zdarzyło się, by był jakiś tydzień bez kilkutysięcznego marszu studentów. Miesiąc temu zorganizowany został dwudniowy, narodowy strajk generalny - do studentów dołączyli pracownicy. W tych dniach na ulice wyszło kilkaset tysięcy ludzi, według władz w Santiago protestowało prawie 200 tysięcy osób, według organizatorów trzy razy więcej. Niekiedy formy protestu są bardziej radykalne. Kilka szkół średnich było okupowanych przez zbuntowanych uczniów, a niektórzy z nich podjęli nawet strajk głodowy.
Inną ciekawą rzeczą jest to, że młodzi ostatnio zaczęli masowo deklarować chęć uczestnictwa w wyborach. W Chile gdy młoda osoba osiąga pełnoletność, może, lecz nie musi, dopisać się do listy wyborców. Gdy zadeklaruje chęć głosowania, udział w wyborach jest obowiązkowy, za zignorowanie obowiązku grozi kara grzywny. Jeszcze rok temu procent młodych, dopisujących się do listy wyborców był niezwykle niski, wynosił około 20 procent. Obecnie wyraźnie wzrasta. Przed rokiem społeczeństwo chilijskie było mniej więcej tak apatyczne, jak nasze obecnie. Nikt nie przypuszczał, że nagle coś się zmieni.
Co się więc stało? Otóż obywatele poczuli, że ich głos i sprzeciw coś znaczą. Skutecznie protestowali przeciwko budowie ogromnej tamy na rzece w środku parku narodowego na południu kraju. Projekt, gdyby został zrealizowany, mógłby przyczynić się do dewastacji pięknego środowiska naturalnego tej części Chile. Dzięki demonstracjom z udziałem tysięcy ludzi pomysł upadł. Do ludzi dotarło: skoro udało się z tamą, to czemu nie miałoby się udać z edukacją?
Choć obecnie jeszcze nie wiadomo, jak to wszystko się zakończy, jedno jest pewne - politycy będą musieli poważnie wziąć się do roboty. Dostali konkretny sygnał: żądamy bezpłatnej edukacji, jeżeli nie uda się wam tego zrobić, po wyborach już nie będziecie rządzić.
Do dzieła!
Wróćmy na nasze polskie "podwórko". Co musiałoby się stać, byśmy i my poczuli, że nasz głos może mieć naprawdę dużą siłę oddziaływania? Na razie niestety wszelkie akcje społeczne ograniczają się do niewielkiej grupy ludzi, którzy realnie chcą coś zmienić. Jaki sygnał wysyłamy politykom? Mam wrażenie, że nasza apatia jest im jak najbardziej na rękę, bo narzekamy, ale się nie buntujemy.
Wystarczy spojrzeć na wprowadzenie opłaty za drugi kierunek studiów. Moim zdaniem polscy studenci utracili tu dużą szansę pokazania swojej siły i sprzeciwianie się temu pomysłowi. Nieśmiałe protesty i 80 tysięcy osób, które na facebook’u "polubiło" stronę: "Mówimy NIE ustawie wprowadzającej opłaty za drugi kierunek studiów" to o wiele za mało. A przecież przed zbliżającymi się wyborami zdecydowany sprzeciw na pewno przyczyniłby się do wycofania się koalicji z tego projektu. Tak sobie myślę, co by się stało, gdyby na miejscu polskich studentów pojawili się ich chilijscy koledzy, którzy teraz tydzień w tydzień wychodzą na ulice, by walczyć o lepszy system edukacji… Jestem przekonany, że projekt upadłby bardzo szybko.
Piszę to wszystko po to, by zachęcić do działania. Przykład Chile pokazuje, że nasze zaangażowanie ma sens, jeżeli tylko wierzymy w to, że wspólnie możemy coś osiągnąć, coś zmienić na lepsze.
Możesz nie pójść na wybory, ale pomyśl, co możesz w zamian za to zrobić dla Twojej ojczyzny i społeczeństwa, w którym żyjesz. Ja ze względu na to, że mieszkam teraz w Chile, nie mam zbyt wielu okazji aktywnie włączyć się w działalność społeczną. Dlatego też przynajmniej pójdę zagłosować, mimo że do polskiej ambasady mam trochę dalej niż większość Polaków. Tyle mogę - pójdę głosować i wybiorę tych, którzy moim zdaniem w tym całym politycznym zwariowaniu wykazują najwięcej zdrowego rozsądku. A Ty - co zrobisz?
Skomentuj artykuł