Państwo dla państwa, nie obywateli
Jak posada, to tylko w budżetówce. Pensje tu średnio o 30% wyższe niż w sektorze prywatnym, a wymagania niewielkie, bo prawie wszędzie - w urzędzie, w szkole, w szpitalu, w sądzie, w wojsku, w górnictwie - państwo ma pełny lub prawie pełny monopol.
Zatrudnienie w sektorze publicznym w Polsce systematycznie spada, ale bardzo nieznacznie, i wynosi obecnie 3,5 mln osób - 21,6% ogółu zatrudnionych - co przy uwzględnieniu niskiej kultury korporacyjnej oznacza zatrważająco niską efektywność tego sektora w Polsce, zwłaszcza w szkolnictwie, w sądownictwie i w administracji publicznej - wynika z najnowszego raportu Forum Obywatelskiego Rozwoju "Analiza 14/2012. Ile osób zatrudnia państwo polskie?" (plik do pobrania na dole wskazanej strony).
Raport jest zwięzły, 34 strony, nieźle udokumentowany, a wykresy znakomicie ułatwiają lekturę, więc go polecam i nie będę streszczać. Do pełni szczęścia brak mi jednak sensownej pracy intelektualnej w tym tekście. Wbrew tytułowi jest on raczej zbiorem trafnych spostrzeżeń niż rzeczywistą analizą problemu.
Od dawna wiemy, że liczba nauczycieli w Polsce stale rośnie, a liczba uczniów dramatycznie spada, co, przy rosnących wydatkach publicznych i prywatnych na edukację, powinno samo z siebie prowadzić do szybkiego wzrostu jakości świadczonej usługi, tymczasem nie prowadzi i nie ma widoków na to, by w najbliższym czasie prowadziło.
Młodzi autorzy raportu, nazwanego "analizą", Miłosz Gabryś, Jan Lang, Aleksander Łaszek i Dominika Pawłowska, nie mogą zatem poprzestawać na spostrzeżeniach, ale, jak każdy przyzwoity think tank, muszą postawić jasne tezy odnośnie przyczyn obecnego stanu rzeczy i wskazać jak najwięcej dróg wyjścia, a jeśli nadto mają ambicje polityczne (FOR przecież je ma), muszą także każde z rozwiązań osadzić w realiach życia partyjnego III RP, prawie, ekonomii i socjologii.
W odniesieniu do edukacji i zdrowia koniecznym etapem takiej analizy będzie poprawna identyfikacja podmiotów. Ani w programie Boniego "Polska 2030", ani w dostępnych raportach ministerialnych, ani w opracowaniach CASE, IBnGR, Fundacji Batorego czy Instytutu Sobieskiego takiej identyfikacji nie znajduję. Niechże to wreszcie FOR zrobi.
Publiczne zdrowie to obywatel (jako pacjent, jako źródło składek i jako wyborca), lekarz, zakład opieki, ośrodek kształcenia i innowacji, farmaceuta, producent, ubezpieczyciel i publiczny nadzorca. W polskich realiach żaden z tych podmiotów nie jest w pełni sobą, a niektóre wciąż zachowują pozycję monopolisty.
Pacjent niesłychanie rzadko wygrywa w sądach sprawy o błędy lekarskie, co oznacza, że jego pozycja na krajowym rynku zdrowia jest bodaj najsłabsza, tymczasem rynek farmaceutyków niemal w każdym roku rośnie szybciej niż wszystkie inne sektory rynku, co najpewniej oznacza, że pozycja kilku światowych producentów farmaceutyków jest nie tylko relatywnie najsilniejsza, ale także wzmocniona przez odruch typowy dla hordy, gdyż każdy, kto podejmuje próbę osłabienia tej pozycji w celu przywrócenia równowagi, natychmiast zostanie zasypany protestami, strajkami i pieczątkami. Żadne własne kampanie promocyjne mu nie pomogą.
Poprawna analiza horroru zwanego sektorem publicznym w polskim zdrowiu musi zatem zawierać charakterystykę wszystkich typów podmiotów, działających na krajowym rynku i dopiero w tym kontekście powinna definiować zadania podmiotów publicznych. Wydatki publiczne na administrowanie zdrowiem, a nawet na wykonywanie usług okażą się wówczas znacznie mniej efektywne niżby to wynikało z raportu FOR. Podobnie będzie w innych dziedzinach sektora publicznego.
Mówiąc prościej, polskie zdrowie publiczne ma się źle nie dlatego, że brakuje nam środków na przykład na operację stawu biodrowego, ale przede wszystkim dlatego, że żaden z podmiotów zainteresowanych szybkim wykonaniem tej operacji (pacjent, lekarz, ubezpieczyciel, placówka, protetyk, producent, minister) do dziś nie poszedł po rozum do głowy i nie wymusił na wszystkich innych podmiotach zgody choćby w tej jednej banalnej kwestii, że wspomnianą usługę należy zamawiać wyłącznie w tych certyfikowanych placówkach, które wykonują ją często i dobrze, a nie w tych, które wykonują ją rzadko i źle, bo tam nawet jedna trzecia zabiegów może być nieudanych, na co absolutnie nikogo nie stać.
Koniecznym etapem na drodze do przywrócenia równowagi, umożliwiającej pojawienie się zdrowych mechanizmów rynkowych, jest zatem precyzyjne opisanie choćby kilku typowych procedur, a następnie wykazanie na ich przykładzie, jak duży wpływ na ich jakość i cenę mają różne typy polityk publicznych, bo dopiero wtedy wady sektora publicznego, w tym źle zbudowane płace, staną się widoczne. W kraju, w którym sektor publiczny zajmuje się głównie wykonywaniem usług bądź znajdowaniem klientów dla sektora prywatnego, a nie publicznym nadzorem nad jakością i dostępnością tych usług, takie zestawienie jest nieodzowne, zwłaszcza że sam publiczny nadzorca wciąż go nie posiada.
Minister zdrowia pozbawiony szczegółowego rejestru usług medycznych nie ma tak naprawdę w ręku żadnego narzędzia, pozwalającego skutecznie zarządzać ich jakością, nie jest bowiem w stanie prawidłowo identyfikować podobieństw i różnic, jakie zachodzą między poszczególnymi placówkami i specjalistami, a następnie korelować ich z ceną, użytą procedurą lub technologią w odniesieniu do konkretnej jednostki chorobowej.
Państwo polskie zatrudnia niepotrzebnie wiele osób, płaci im dobrze i niewiele od nich wymaga, niektórych zadań w ogóle im nie zleca, a niektóre zleca zupełnie niepotrzebnie, na czym wszyscy bardzo dużo tracą. Najnowszy raport FOR doskonale to dokumentuje.
Skomentuj artykuł