Po wizycie Obamy
Może jeszcze za szybko na jakieś gruntowne podsumowanie i ocenę wizyty Baracka Obamy w Polsce. Mimo tej obiekcji, podzielę się jednak na gorąco tym, co najbardziej mnie uderzyło i trochę dało do myślenia, choć pewnie to tylko jeden z wielu pozytywnych aspektów tej, jakby nie było, owocnej wizyty.
W ciągu niecałej doby pobytu Baracka Obamy w Polsce usłyszeliśmy z jego ust istną lawinę pochwał pod naszym adresem. Wymienię tylko te, moim zdaniem, najważniejsze.
W krótkim oświadczeniu dla mediów po rozmowie z prezydentem Komorowskim, dowiedzieliśmy się, że „Polska wyrasta na głównego przywódcę regionu”. Na spotkaniu z osobami zasłużonymi dla ruchu wolnościowego w naszym kraju oraz z „polską demokracją”, prezydent USA zauważył, iż „działania polskich opozycjonistów zainspirowały cały świat”. Po spotkaniu z premierem Tuskiem usłyszeliśmy, że „Polska ma ogromny potencjał rozwoju gospodarczego, że jest podstawą i kamieniem milowym dobrobytu i postępu w Europie i państwem, w którym przestrzega się rządów prawa".
Wychodzi więc na to, że w sumie nieźle sobie w Polsce radzimy. Aż się człowiek czuje nieswojo, do tego stopnia, że śledząc wypowiedzi Obamy podczas krótkich konferencji prasowych, zastanawiałem się, czy aby nie zgrzeszył nadmierną kurtuazją. Czy nie były to jedynie schlebiające naszemu polskiemu ego grzeczne zwroty, które i tak wypada zawsze wypowiedzieć, skoro jest się w gościnie? Czy aby Obama nie zagalopował się z tym podkreślaniem zasług Polski? Czy nie uprawiał jakiejś propagandy sukcesu, upiększonej mową-trawą? Poza tym, jakoś mi to nie pasuje do naszych ciągotek do narzekania i niezadowolenia.
I jak na to zareagować? Powiem tak. Po moim dwuletnim pobycie w Stanach i wysłuchaniu kilku wystąpień Obamy wiem, że taki jest jego styl. W tym, co mówił, był raczej szczery. W podobnym tonie zwraca się często do swoich rodaków, podkreślając z dumą przede wszystkim osiągnięcia Amerykanów. Dotyka czułych strun ich narodowej tożsamości, zagrzewa do twórczości i rozwoju ich potencjału. Można się z tego śmiać lub spoglądać na ten amerykański optymizm z przymrużeniem oka. Ale w Stanach to naprawdę działa.
Pytanie, czy u nas dałoby się to przeszczepić? W całości na pewno nie. Ale kto wie, czy my Polacy nie potrzebujemy chociażby odrobiny więcej takiego pozytywnego myślenia „na zapas”. Owszem, my zawsze znajdziemy jakieś „ale”. I może to jest nasz problem. Jedno trzeba z całą uczciwością powiedzieć, że na całym świecie znani jesteśmy z niewzruszonej i wytrwałej walki o wolność, że jest to dla nas wielka wartość, że nie lubimy ucisku i uciemiężenia. I to też prawda, że w ostatnich latach, pomimo zagrożeń i niepewności, przetrzymujemy kryzys ekonomiczny, który tu i ówdzie wstrząsa Europą. Wprawdzie nie idziemy łeb w łeb z wiodącymi gospodarkami światowymi i jeszcze nam do nich daleko, ale już wiele nadrobiliśmy, zważywszy chociażby na praktycznie nierozwijaną i niemodernizowaną przez lata infrastrukturę drogową, kolejową i lotniczą.
Może zabrzmi to górnolotnie, ale jedną z form miłości jest uznanie tego, co dobre, czyli najprościej mówiąc wdzięczność i radość z tego, co jest. Nie twierdzę, że Obama jak Mesjasz przywiózł nam receptę na szczęście i pozostawił wzorzec miłości, a nasz rząd powinno się z miejsca postawić pomnik za nieocenione zasługi. Ale jedno chciałbym przy tej okazji wyłuskać. Kiedy czytam doniesienia prasowe o tym, co się dzieje w Polsce, i to na przestrzeni ostatnich kilku lat, jakoś niewiele znajduję tam wiadomości na temat tego, ile, mimo wszystko, udało nam się zdziałać. Oczywiście, trochę upraszczam, ale chodzi mi o generalną tendencję. Rzadko chwalimy się tym, ile dróg zbudowaliśmy i wyremontowaliśmy w ostatnim roku, ile wznieśliśmy domów, jak zmienia się wygląd wielu polskich wsi i miasteczek zaopatrzonych w wodociągi, kanalizację, odrestaurowane szkoły i przedszkola. Wystarczy zrobić sobie kilka dłuższych wycieczek rowerowych wokół Krakowa, pojechać w głąb Polski i dobrze się rozejrzeć. Coś się jednak w tym kraju robi. Jeśli to ciągle jednak zbyt mało, być może takie a nie inne są nasze rzeczywiste, a nie wydumane, możliwości.
A za to co rusz słyszę o tym, co nam nie wychodzi, gdzie zawaliliśmy, czego nam brakuje. Kiedy w TV pokażą członka rządu otwierającego nową obwodnicę, to od razu podnosi się larum (zamiast radości), że to na pokaz, by ukryć inne zaniedbania i braki. Każdy kolejny rząd, bez względu na to, z jakiej partii by się nie wywodził, wytyka najpierw, i często jedynie do tego się ogranicza, błędy poprzedniego gabinetu. Jakby każda nowa ekipa zaczynała od zera i nie było żadnej kontynuacji. Rozumiem, że to ma służyć walce wyborczej i mobilizowaniu rządzących, ale czy w ten sposób równocześnie nie osłabiamy naszego morale?
Myślę więc, że warto się zastanowić nad tym, jak my sami siebie postrzegamy. Czy patrzymy na siebie z szacunkiem i doceniamy to, co już osiągnęliśmy, nawet jeśli idzie to nieraz jak po grudzie? To chyba pierwsza lekcja z wizyty Obamy w Polsce. A potem również wypadałoby się zapytać, czy atmosfera wzajemnych oskarżeń i pewnego sceptycyzmu w życiu politycznym i społecznym nie podcina nam za bardzo skrzydeł?
Skomentuj artykuł