Polak po powodzi

Ewakuacja w Bieruniu. W woj. śląskim zlanych zostało blisko 7,5 tys. obiektów w 114 gminach. (fot. PAP/Andrzej Grygiel)
Grzegorz Skowron / "Dziennik Polski"

Wysokość strat po obecnych wylewach będzie jedyną obiektywną oceną tego, czy wyciągnęliśmy właściwe wnioski z kataklizmu z 1997 roku. To już pewne - obecna powódź w Małopolsce okazała się groźniejsza niż ta sprzed 13 lat. Fala powodziowa na Wiśle, która przeszła w tym tygodniu przez Kraków, była o ponad 80 centymetrów wyższa niż ta z 1997 r. Czy można powiedzieć, że doświadczenia sprzed kilkunastu lat zaowocowały lepszym przygotowaniem do klęski żywiołowej?

- Jest lepiej z kilku powodów - twierdzi Antoni Nawrot, dziś dyrektor Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Urzędzie Miasta Krakowa, w 1997 r. komendant miejski Państwowej Straży Pożarnej, dowodzący akcją przeciwpowodziową. - W tym roku mogliśmy ustawić koło Wawelu mobilne ścianki aluminiowe podnoszące wysokość obwałowań, a w 1997 r. takiej możliwości nie było. Mogliśmy także zastosować specjalne bariery z piasku blokujące ewentualny wypływ na ulice wody przelewającej się przez most. Według Antoniego Nawrota duże znaczenie ma też wyposażenie w sprzęt ratowniczy nowej generacji, lepszy i bardziej skuteczny niż ten z 1997 r. I dodaje jeszcze doświadczenie służb ratowniczych, bardzo pomocne przy koordynacji akcji przeciwpowodziowej.

Poprawę bezpieczeństwa przyniosło także zmodernizowanie obwałowań w centrum miasta. To dzięki temu fala powodziowa została utrzymana w korycie Wisły. Utrzymanie wody w korycie zapewnił także budowany od kilkudziesięciu lat zbiornik Świnna Poręba. Wprawdzie nadal nie jest ukończony, ale zgromadzono w nim tyle wody, że dzięki temu fala powodziowa w samym Krakowie była o 20 cm niższa.

Można by się więc pokusić o ocenę, że Kraków uratowano teraz przed wielką powodzią właśnie dzięki lekcji z 1997 r. Można by, gdyby nie liczne lokalne podtopienia występujące od lat w tym samych miejscach co zwykle. - Ulica Widłakowa, osiedla Złocień, Lesisko czy Łęg - te miejsca wymieniane są przy każdej tego typu okazji - mówi dyrektor Nawrot. - Choć od lat istnieje tam zagrożenie zalaniem, takie tereny są zabudowywane z pełną świadomością istniejącego zagrożenia. Okazało się też, że w miejscach, gdzie wały nie doczekały się wzmocnienia, doszło do przecieków.

Po powodzi z 1997 r. zapowiadano, że zostaną wprowadzone zakazy budowy na terenach zalewowych. Do tej pory nie ma skutecznych przepisów blokujących takie inwestycje. - Jeszcze niedawno byłem świadkiem, jak w jednej z gmin właściciel działki leżącej między rzeką a wałami domagał się od radnych przekwalifikowania jej na budowlaną - przyznaje wojewoda małopolski Stanisław Kracik. W tym przypadku rada gminy odmówiła zmiany przeznaczenia, ale w wielu innych nie da się tego zrobić.

Zgodnie z prawem można zapisać w planie zagospodarowania przestrzennego zakaz budowy na terenach zalewowych, pod warunkiem że dla takiego terenu została opracowana specjalna mapa. - Dla dużych rzek takie mapy zalewowe zostały opracowane, ale dla mniejszych rzeczek i potoków nie - wyjaśnia Adam Cebula, zastępca dyrektora Małopolskiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych (za opracowanie tych map odpowiadają Regionalne Zarządy Gospodarki Wodnej). - Próbowaliśmy sprzeciwiać się pozwoleniom na zabudowę terenów zalewowych, pokazując, że były one zalewane podczas ostatnich powodzi, ale nasze starania były bezskuteczne. Z drugiej strony nawet w miejscach, dla których powstały mapy terenów zalewowych, a nie ma planu zagospodarowania przestrzennego, wydawane były pozwolenia na budowę. Kraków ma swoją mapę terenów zalewowych, na których po 1997 r. powstało wiele budynków mieszkalnych.

- Obecne przepisy okazały się nieskuteczne - mówi wojewoda Kracik. - A to dlatego, że wójt jest w bardzo trudnej sytuacji, gdy musi odmówić wydania pozwolenia na budowę dla kogoś, kogo dobrze zna i od którego zależy jego los w przyszłych wyborach. Potem za dom zalany lub płynący wraz z osuwiskiem płacimy wszyscy. Wicewojewoda Stanisław Sorys przypomina, że zabezpieczenie jednego osuwiska to koszt kilkunastu milionów złotych.

Premier Donald Tusk zapowiedział prace nad rozwiązaniami, które dawałyby Regionalnym Zarządom Gospodarki Wodnej decydujący głos w sprawie wprowadzania zakazów zabudowy na terenach zalewowych i osuwiskowych. Nie wiadomo, czy tym razem politycy zdecydują się wreszcie na restrykcyjne prawo. Pewne jest za to, że nie będą proponować obowiązkowych ubezpieczeń na skutek powodzi (choć o tym też kiedyś wspominano), bo jednemu z premierów sugerujących konieczność takiego ubezpieczania do dziś jest to wypominane.

Służby odpowiedzialne za gospodarkę wodną od lat domagają się - bezskutecznie - innych zmian. - Dla dróg i linii kolejowych wprowadzono specustawę, dzięki której można realizować inwestycję, a potem regulować stan prawny potrzebnych do tego gruntów. W przypadku budowli ochrony przeciwpowodziowej takiej ustawy nie ma - żali się dyrektor Cebula. A przecież połowa wałów leży na gruntach prywatnych, których stan prawny nie jest uregulowany nawet od 100 lat. W wielu przypadkach znalezienie wszystkich właścicieli, by odkupić od nich nieruchomość, to syzyfowa praca. A bez jej zakończenia wałów nie wolno ruszyć. Jakby tego było mało, nawet w przypadku remontu wałów konieczne jest uzyskanie decyzji środowiskowej, na którą trzeba często czekać kilkanaście miesięcy. - Rozumiem taki wymóg dla nowej inwestycji, ale jeśli w miejscu wału stawiamy taki sam lub nieco wyższy, to badania wpływu tej inwestycji na środowisko jest co najmniej dyskusyjne - twierdzi Adam Cebula.

Służby odpowiedzialne za gospodarkę wodną i walczące z powodzią nie mówią o tym głośno, ale zmiany wymagają także regulacje ich dotyczące. Choćby po to, by jedna jednostka nie zrzucała odpowiedzialności na drugą.

Najważniejszym problemem jest jednak brak pieniędzy. Na bieżące utrzymanie tysiąca kilometrów wałów w Małopolsce potrzeba ok. 70 mln zł rocznie. Tegoroczna dotacja z budżetu państwa na ten cel to... 5,6 mln zł. Od lat takie dotacje nie pokrywają nawet 10 proc. potrzeb. W takiej sytuacji nie powinny dziwić wnioski z raportu Najwyższej Izby Kontroli - brak pieniędzy jest główną przyczyną fatalnego wykonywania zadań w zakresie ochrony przeciwpowodziowej.

Właśnie dlatego tylko 5 proc. wałów w Małopolsce przeszło obowiązkową kontrolę stanu technicznego, pieniędzy wystarcza zaledwie na utrzymanie i konserwację od 7 do 15 proc. potoków i strumieni w Małopolsce, w dobrym stanie technicznym jest tylko połowa obwałowań małopolskich rzek, a pilnej modernizacji wymaga blisko 30 proc. wałów.

To nie jedyne uchybienia wykryte przez NIK. Osobnym problemem jest brak planu ochrony przeciwpowodziowej dla Polski, choć obowiązek jego opracowania nałożono osiem lat temu. Wprawdzie samorządy lokalne zapewniają dyżury w centrach reagowania kryzysowego, ale nie mają ewidencji rowów przydrożnych, a połowa gmin tych rowów nie czyści, co często jest przyczyną lokalnych podtopień. Samorządy nie mają też rzetelnych danych o obszarach zagrożonych zalaniem oraz o stanie technicznym budowli hydrotechnicznych.

Nie ma również przemyślanej i realistycznej strategii ani planu ochrony dla Małopolski. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji dopiero pracuje nad programem ochrony dorzecza górnej Wisły. Będzie to plan działań na najbliższe 20 lat, podobny do tego, który był realizowany po powodzi w 1997 r. w dorzeczu Odry. Na razie na inwestycje MZMiUW ma rocznie 40-50 mln zł, program przewiduje wydanie ponad 1 mld zł.

Pozostaje jednak pytanie, ile pieniędzy trzeba będzie wydać na usuwanie skutków obecnej powodzi. Te z lat 1997-1998 spowodowały w Małopolsce straty o wartości blisko 630 mln zł. Lokalne podtopienia z 1999 r. przyniosły szkody w wysokości 135 mln zł, a powódź z 2001 r. wystawiła rachunek na ponad miliard złotych. Jeśli obecne straty będą wyższe, to będzie to wystarczający dowód źle odrobionej lekcji z poprzednich kataklizmów.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Polak po powodzi
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.