Polska nie jest łupem polityków
Raz po raz mamy do czynienia ze zjawiskiem pączkowania partii politycznych. Na bazie dobrze już znanych wyborcom ugrupowań powstają kolejne byty, które przekonują, że stanowią zupełnie nową jakość. Na obietnicach zwykle się kończy.
Polska Solidarna, Polska Jest Najważniejsza, Polska Razem. To ostatnie ugrupowanie zawdzięczamy problemom wewnątrz Platformy Obywatelskiej, na jego czele stanął Jarosław Gowin, który stwierdził niedawno, że "politycy powinny odczepić się od Polski" (co brzmi nieco zabawnie w świetle nazw powstających ostatnio formacji, łącznie z jego własną).
W skład Polski Razem weszli choćby Młodzi Demokraci (którzy rozstali się na tę okoliczność z PO) a także politycy PJN. Z tego ostatniego ugrupowania rekrutuje się Elżbieta Jakubiak (notabene minister sportu i turystyki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, nieco wcześniej szefowa gabinetu prezydenta Lecha Kaczyńskiego). Jak się okazuje, internauci mają dość dobrą pamięć. Przypomnieli pani Jakubiak jej wywiad z Robertem Mazurkiem sprzed kilku lat, w którym stwierdziła: "wydaję panu zaświadczenia, by mógł pan prowadzić działalność gospodarczą. (…) W sumie to ja pozwalam panu pracować" (dziennik.pl, 2007-10-13).
Zderzymy te dwie wypowiedzi dwóch obecnych polityków Polski Razem. Niedawną, Jarosława Gowina, przekonanego konserwatywnego liberała. I pani Jakubiak. Sprzeczność bije po oczach... Ale myślę, że jest ona dość charakterystyczna dla naszych elit politycznych. I chyba świadczy, że dość kiepsko radzą sobie ze zdefiniowaniem swoich obowiązków politycznych.
Po pierwsze, nie zgadzam się z Jarosławem Gowinem, że politycy powinni odczepić się od państwa. Od tego są politykami, czyli ludźmi odpowiedzialnymi właśnie za polis, by nim sensownie rządzić. Co oznacza między innymi umiejętność perspektywicznego i długofalowego zarządzania wspólnym dobrem, jakim jest państwo. Także na styku kwestii społeczno-gospodarczych. Notabene, zakłada to także katolicka nauka społeczna, mówiąc o zasadzie subsydiarności, czyli pomocniczym charakterze państwa. Pomocniczość z jednej strony wyklucza omnipotencję instytucji centralnych/publicznych, z drugiej neguję tezę, że to "rynek ma zawsze rację". Wątki subsydiarności mocno podkreśla papież Franciszek, oskarżany na tę okoliczność o... socjalizm.
Po drugie, bardzo mnie ciekawi, jak Jarosław Gowin, znany ze swoich liberalnych gospodarczo poglądów, odniósłby się właśnie do cytowanej wyżej wypowiedzi pani Jakubiak: "w sumie to ja pozwalam panu pracować". Takie stwierdzenie kojarzy się z najgorszymi wzorcami rodzimego etatyzmu, czyli przekonaniem urzędników, że w bardzo wielu dziedzinach życia są "panami i władcami" aktywności obywatelskiej.
Sytuacja jest zwykle paradoksalna. Instytucje państwowe spychają coraz więcej zobowiązań finansowych na barki społeczeństwa, ale bardzo skrupulatnie pilnują swojej władzy biurokratycznej. Dobrze widać to choćby w szkolnictwie, które stało się jedną z najbardziej zbiurokratyzowanych instytucji III RP, a nauczycieli zamieniono w funkcjonariuszy systemu rubryk, parametrów i formularzy.
Politycy nie mają powodów do narzekań. Stanowią naprawdę uprzywilejowaną grupę społeczną. W dodatku mocno "zabetonowaną". Złośliwi mówią, że rodzima klasa polityczna działa wedle zasady: "dla społeczeństwa trudy radzenia sobie z rynkiem, dla nas - beneficja wynikające z kontroli nad środkami budżetowymi". Nie przeszkadza to zresztą wielu politykom być zdeklarowanymi liberałami... w końcu to nie ich dotykają kwestie, związane choćby z funkcjonowaniem na rynku pracy.
Można wygodnie żyć z politycznego etatu, a przy okazji głosić konieczność bardziej elastycznego podejścia do sposobów zatrudniania w biznesie. Można korzystać z wszelkich dobrodziejstw politycznego klientelizmu, pomagając w zatrudnieniu krewnych, znajomych i protegowanych wedle partyjnego klucza, a przy okazji wiele mówić o liberalizmie: w ostatnich latach to ewidentny casus ludzi związanych z rządzącymi ugrupowaniem, szczególnie PO. Można też, jak pani Jakubiak przed paroma laty (ciekawe, czy zmieniła już ten pogląd?) uważać, że bez urzędników podpisujących stosowne i liczne pozwolenia zawaliłaby się nasza gospodarka.
Póki co nie wiadomo, co z tym fantem zrobić. Problemem jest przede wszystkim jakość naszej klasy politycznej i fakt że bardzo skrupulatnie zabezpieczyła swoje interesy zbiorowe. Przetasowania polityczne dokonują się u nas właściwie od ponad dwudziestu lat poprzez transformacje jednych ugrupowań w drugie. Młodsze pokolenia, jeśli wchodzą w partyjny świat, to zwykle poprzez kooptację, która zakłada także przyjmowanie już panujących wzorców i dostosowanie się do realiów partyjnego klientelizmu. Dla niepokornych w polityce miejsca nie ma. Raz po raz pojawiają się oczywiście pomysły w rodzaju jednomandatowych okręgów wyborczych albo ustawowego zakazu finansowania partii z budżetu, czasami wraca się też do idei obniżenia progu wyborczego. Wszystkie te koncepcje (pomijając "za" i "przeciw" jakie przemawiają za każdą z nich) musiałby - kolejny paradoks - znaleźć akceptację sejmowej większości i aktualnie rządzącej partii. Jednym słowem: nasi politycy musieliby zagłosować przeciw własnym interesom.
Czy to znaczy, że sytuacja jest bez wyjścia? Nie, pozostaje mieć nadzieję, że powolne zmiany społeczne, czyli także wzrastanie naszej współodpowiedzialności za własne państwo i życie publiczne spowoduje, że partie będą musiały się bardziej liczyć z Polakami. I nie będą uważać kraju za folwark, z którym można sobie dowolnie poczynać. Ale to będzie długi proces...
Skomentuj artykuł