Przegrana "Bitwa pod Wiedniem"
Dialogi jak spod pióra średnio zdolnego czwartoklasisty, efekty specjalne przypominające te sprzed trzydziestu lat, aktorzy nie radzący sobie z językiem angielskim, a wszystko skąpane w takim patosie, że na próby jeszcze większego uwznioślenia ważnych scen publiczność po prostu reagowała śmiechem. Dawno nie oglądałam tak słabej produkcji, jak wchodząca właśnie na ekrany naszych kin "Bitwa pod Wiedniem".
Temat filmu to właściwie samograj - przeciekawy moment w historii Europy, kiedy wojska polsko-habsburskie pod wodzą Jana III Sobieskiego pokonały, mających znaczną przewagę, żołnierzy Imperium Osmańskiego, stawiając w ten sposób opór islamizacji Starego Kontynentu. Apetyt na "Bitwę pod Wiedniem" zaostrzał dodatkowo fakt, że jego reżyser, Renzo Martinelli poszukuje podobno poprzez swoje filmy źródeł chrześcijańsko-muzułmańskiego konfliktu, który dziś z bliska możemy obserwować.
Tymczasem przekazany widzom produkt nie jest ani wnikliwą diagnozą relacji między wyznawcami Boga Trójjedynego i wyznawcami Allaha, ani filmem historycznym. Producent "Bitwy pod Wiedniem", Alessandro Leone, przy okazji tłumaczenia się, dlaczego na fladze husarii widnieje współczesny orzeł (zresztą z głową odwróconą w niewłaściwą stronę) oraz dlaczego użył w siedemnastowiecznej scenerii pastorału Jana Pawła II wyjaśniał, że obraz ten został stworzony jako film "przygodowy, nakierowany na dużą oglądalność".
Ofiarą owego - jak przypuszczam - "nakierowania na dużą oglądalność" padła kluczowa postać w opowieści o wiedeńskiej wiktorii, zakonnik Marek z Aviano. I o to mam chyba do twórców "Bitwy…" największy żal. Filmowy kapucyn, grany zresztą przez uhonorowanego Oscarem F. Murraya Abrahama (co ratuje sytuację nieznacznie), momentami przypomina Gandalfa z "Władcy Pierścieni". Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Marek z Aviano to nie bajkowy czarodziej, lecz postać autentyczna, zasłużona, że to katolicki duchowny beatyfikowany w 2003 roku, porównanie to wypada dość karykaturalnie.
Co gorsza, scenarzyści dolepili do biografii zakonnika wilka, który pojawia się przy Marku w całej swej (komputerowej, tandetnej) okazałości w momentach rozdarcia czy niepewności. Zwierzę dodaje też kapucynowi otuchy wokalnie, czyli poprzez słyszane gdzieś w dali wycie. Wilk (z Gubbio) na pewno "występował" przy św. Franciszku z Asyżu, w życiorysach Marka z Aviano na taki epizod nie trafiłam, ale może nie dość skrupulatnie szukałam.
Zresztą nieistotne. Najsmutniejsze jest to, że z "lekarza Europy", "apostoła aktu żalu" - bo tak przez sobie współczesnych był nazywany ten włoski zakonnik - twórcy filmu zrobili postać płaską, wątłą, która zamiast siłę i mądrość znajdować w Bogu, znajduje oparcie w wilku. Jak to się ma choćby do takich słów Marka, zapisanych w liście do cesarza Leopolda I Habsburga: "Moje dobre rady oparte są na Bogu, przez którego we wszystkim i przez wszystko chcę być kierowany"? Do dziś zachowało się ponad trzysta listów, jakie panowie między sobą wymienili, więc materiał do stworzenia charyzmatycznej postaci filmowej był na wyciągnięcie ręki.
Aż strach pomyśleć, że taka właśnie "Bitwa pod Wiedniem" ma w zamyśle twórców promować Polskę i nasz udział w wiedeńskiej wiktorii na ekranach kin pięćdziesięciu krajów.
Skomentuj artykuł