Ryszard Kaczorowski - wywiad
– Zamiast wyroku śmierci, dostałem dziesięć lat łagrów. "Będziesz przerzucał kamienie na północy – powiedział do mnie naczelnik" – o swoich wojennych doświadczeniach opowiada Ryszard Kaczorowski. Rozmawia Józef Augustyn SJ.
Urodził się Pan w Białymstoku i tam mieszkał do czasów drugiej wojny światowej.
We wrześniu 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, miałem dwadzieścia lat. Byłem wówczas uczniem szkoły handlowej i pracowałem w sklepie kolonialnym. Cały czas działałem także w harcerstwie. W sierpniu 1939 roku wróciłem z letniego obozu i zostałem zastępcą komendanta Pogotowia Harcerskiego, które miało pomagać przy mobilizacji. Mieliśmy obsługiwać łączność, punkty informacyjne w urzędach i koszarach, pomagać mieszkańcom i wojsku. Kiedy władze wojskowe zdecydowały, że Białystok nie będzie broniony, nasz hufiec został wysłany na wschód. Dojechaliśmy na rowerach do Wołkowyska, ale tam nie wiedzieli, co z nami zrobić. Ruszyliśmy więc na południe. 17 września dotarliśmy do Baranowicz, gdzie dowiedzieliśmy się, że na Polskę uderzyła Armia Czerwona. Chcieliśmy więc jechać do Wilna, mając nadzieję, że jako duży ośrodek wojskowy będzie się broniło.
Niestety, w Nowogródku zatrzymali nas Sowieci. Część z nas zdążyła przejechać przez miasto przed radzieckimi czołgami, a część – w tym ja – nie. Byliśmy w harcerskich mundurach, musieliśmy więc przede wszystkim zmienić je na ubrania cywilne. Pomogła nam w tym miejscowa ludność. Dzięki mieszkańcom Nowogródka udało się nam także przeczekać i w dogodnym momencie wrócić do Białegostoku, który po tygodniowej okupacji niemieckiej znalazł się pod okupacją sowiecką. Przywitał nas przygnębiający widok stojących na rogach ulic żołnierzy Armii Czerwonej.
Na początku października komendant naszej chorągwi zwołał zebranie instruktorów harcerskich i starszych drużynowych. Mieliśmy się spotkać w harcerskiej spółdzielni, ale została zamknięta i opieczętowana. Spotkanie odbyło się więc na klatce schodowej budynku. Naszego komendanta harcmistrza Stanisława Łopateckiego nie poznaliśmy. To był białostocki sędzia, a wyglądał jak robociarz, którego oderwano od najcięższej pracy. Okazało się, że to kamuflaż. Przestrzegł nas, że wojna będzie długa, a wróg jest przebiegły. Dlatego zalecił, byśmy nie organizowali żadnej konspiracyjnej działalności antysowieckiej, ponieważ to przyniesie tylko niepotrzebne straty. Sam miał wyjechać na wieś i tam czekać na koniec wojny. Także nam radził przeczekać i poszukać sobie jakiegoś zajęcia – pracy czy szkoły.
Po spotkaniu, by nie wzbudzać podejrzeń, opuszczaliśmy budynek dwójkami. Ja wyszedłem z Marianem Dakowiczem, studentem Uniwersytetu Wileńskiego. Najpierw milczeliśmy, pogrążeni w myślach. W końcu jednak Marian zapytał: „Kiedy zaczynamy?”, a ja bez namysłu odpowiedziałem: „Od zaraz”. Powstał więc tajny hufiec harcerski, który działał w ramach Szarych Szeregów. Komendantem naszej chorągwi został harcmistrz Gabriel Pietraszewski, a jego zastępcą właśnie Marian. Na początku marca 1940 roku do Białegostoku przybył z Warszawy Lechosław Domański, pseudonim „Wolski”, wysłannik naczelnika Głównej Kwatery Szarych Szeregów. W Kamieniach na szaniec Aleksandra Kamińskiego nosi pseudonim „Zeus”. Domański na wszelki wypadek ustalił, że po harcmistrzu Pietraszewskim i podharcmistrzu Dakowiczu funkcję komendanta chorągwi przejmę ja. Miałem nadzieję, że zanim dojdzie do mnie, wojna się już skończy.
Komendant Pietraszewski – z powodu zagrożenia aresztowaniem – wkrótce opuścił miasto, a w czerwcu musiał wycofać się z działalności w chorągwi zastępujący go Marian. Moja kolej nadeszła więc już w lipcu 1940 roku. Niestety, w tym samym miesiącu zostałem aresztowany.
W marcu 1940 roku razem ze wspomnianym Lechosławem Domańskim z Warszawy do Białegostoku szedł także pewien drużynowy z Pułtuska, który po drodze gdzieś się zgubił. Domański nie wiedział, co się z nim stało, ale kazał nam na niego czekać, a jak dotrze do Białegostoku, zająć się nim. Ten młody harcerz zgłosił się do mnie właśnie w lipcu. Był w zimowym płaszczu. Podał hasło i wyjaśnił, że to właśnie on przechodził z Domańskim granicę niemiecko-sowiecką w Małkini. Odesłałem go do Mariana Dakowicza, a ten kazał mu wracać szlakiem kurierskim do Warszawy. Potem się okazało, że w marcu, kiedy przechodził przez granicę, został aresztowany. NKWD jakiś czas przetrzymywało go w więzieniu, a później wypuściło i po jego śladach doszło do mnie. Tydzień później, dokładnie 17 lipca, zostałem aresztowany.
Okoliczności mojego aresztowania poznałem jednak dopiero po pięćdziesięciu latach. Wcześniej długo się zastanawiałem, kto na mnie doniósł. Byłem pewien, że nie zrobił tego żaden z moich białostockich przyjaciół i że musiał być to ktoś z zewnątrz. Nie wiedziałem jednak kto. Dopiero po 1989 roku z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych dostałem fotokopię zeznań tego młodego harcerza z Pułtuska. W czasie przesłuchań podał im dwa nazwiska: moje i druhny, która chodziła do tej samej szkoły co ja, ale której bliżej nie znałem.
Nie, aresztowali mnie w podstępny sposób. Nie przyszli do mieszkania. Nie chcieli, by wszyscy dowiedzieli się, że coś się dzieje. W tym czasie odbywałem praktykę w domu handlowym, ale 17 lipca akurat miałem dzień wolny. Do domu przyjechał więc woźny z Instytutu Handlowego, gdzie się uczyłem, z zaproszeniem na spotkanie z dyrektorem. Niczego nie podejrzewałem, wziąłem rower i pojechałem do szkoły. W czasie rozmowy z dyrektorem do gabinetu wszedł cywil, a wraz z nim pięciu enkawudzistów. Zaczęli mnie wypytywać o moich przyjaciół, znajomych i kontakty. Powiedziałem, że wszystkie moje znajomości i przyjaźnie zniszczyła wojna.
Przewieziono mnie więc do siedziby NKWD, przy ulicy Mickiewicza. Dziś w tym budynku mieści się Urząd Wojewódzki. W tej samej sali na drugim piętrze, gdzie byłem przesłuchiwany, pięćdziesiąt lat później odebrałem doktorat honoris causa Uniwersytetu Białostockiego.
Kiedy weszliśmy do sali przesłuchań, stało tam trzech mężczyzn ubranych w czarne skórzane płaszcze i jeden z nich od razu – na wejściu – uderzył mnie w twarz. Odruchowo chciałem mu oddać. Byli jednak na to przygotowani i dwaj pozostali chwycili mnie za ręce, wykręcając je do tyłu. Późniejsze przesłuchania odbywały się już według znanych schematów. Co jakiś czas zmieniali się śledczy. Niektórzy próbowali rozmawiać „po przyjacielsku”, inni grozili. Jeden z przesłuchujących – niejaki starszy sierżant Botusow – mówił o sobie „pogromca Polaków” i straszył, że jeśli Polacy nie będą posłuszni, to pójdą „pod ziemię”. Zapytałem go, czy jestem aresztowany. Odpowiedział, że zostałem zatrzymany tylko na rozmowę. To „zatrzymanie” trwało trzy dni, po których sierżant przedstawił mi prokuratorski nakaz aresztowania.
W białostockim więzieniu przebywałem około dwóch miesięcy. Najpierw zostałem zamknięty w jednoosobowej celi, w której przebywało już trzech mężczyzn. Kiedy tam wszedłem, zapytali, czy gram w brydża. Odpowiedziałem, że nie. „No to po co pana zamykali?” – usłyszałem. Było tam jedno łóżko, ale ze względu na brak miejsca nie można go było użyć. Stało oparte o ścianę, a my leżeliśmy na podłodze.
Po kolejnym przesłuchaniu śledczy doszli do wniosku, że dobrotliwe rozmowy ze mną nie przynoszą rezultatu, dlatego zostanę przewieziony do więzienia w Mińsku, a tam „krwią i potem” wydobędą ze mnie wszystko, co trzeba. Pomyślałem wtedy, że muszę się przygotować na najgorsze.
Do więzienia w Mińsku zostałem przetransportowany pociągiem. W wagonowej celi siedziałem razem z moim przełożonym Marianem Dakowiczem, którego także aresztowano. Chyba nie łączyli nas ze sobą, skoro przewożono nas razem. Nie mogliśmy jednak swobodnie porozmawiać, ponieważ razem z nami jechał pewien malarz. Cały czas płakał i powtarzał, że jest niewinny, że niczego złego nie zrobił, że tylko maluje, by się jakoś utrzymać, że malował nawet portrety Stalina. Dopiero kiedy usnął, ustaliliśmy z Marianem linię obrony. W Mińsku nie przebywaliśmy już w jednej celi. Ponownie spotkaliśmy się dopiero w sądzie na ławie oskarżonych. Wspólnie też czekaliśmy w celi śmierci na wykonanie wyroku.
Nie. Czasami któryś ze śledczych mnie uderzył, ale sporadycznie. Nie wieszali mnie na drzwiach i nie bili pałkami, jak doświadczył tego jeden ze współwięźniów. Był w czasie śledztwa bity do tego stopnia, że nie mógł sam utrzymać się na krześle i musieli go do niego przywiązywać. Ja doświadczyłem jedynie nocnych przesłuchań w oślepiającym świetle lampy, siedzenia na nodze od stołka itp…
Trwało to do stycznia 1941 roku. 29 stycznia wywołano mnie z celi i samochodem ciężarowym przetransportowano do innego więzienia w Mińsku. Była zima – śnieg i mróz czterdzieści stopni, a ja miałem na sobie koszulę i spodnie do kolan, w których mnie aresztowano w lipcu. Poprowadzono mnie korytarzem, aż doszliśmy do jakichś stalowych drzwi. Strażnik w nie zapukał i po chwili znalazłem się w zupełnie innym świecie: pięknie oświetlony korytarz, czerwony dywan, ciepło. Inaczej ubrany był także żołnierz, który prowadził mnie dalej.
Doszliśmy do drzwi, na których wisiała tabliczka „Minister Spraw Wewnętrznych Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej”. Kiedy tam weszliśmy, zobaczyłem ogromny gabinet, a w nim około czterdziestoletniego mężczyznę, siedzącego za ogromnym biurkiem. Kazał mi usiąść na krześle, które stało na środku pomieszczenia, i zaczęła się rozmowa. Chciałem, żeby trwała jak najdłużej – byłem przemarznięty i z zimna cały się trzęsłem, a w pokoju było przyjemnie ciepło. Pomyślałem więc, że rozmowy nie można skracać, wręcz przeciwnie.
On – białoruski minister – mówił po rosyjsku, ja odpowiadałem po polsku. Zapytał mnie, dlaczego Polacy uważają, że wybuchnie wojna niemiecko-rosyjska. Dziwiło go to, ponieważ Rosjanie zawarli z Niemcami przymierze, które będzie trwało tysiąc lat, i wspólnie urządzą najpierw Europę, a później cały świat.
I Niemcy na pewno nie przygotowywali się do niej dwa tygodnie, tylko dużo wcześniej. Do Rosjan musiały przecież dochodzić o tym jakieś informacje.
Byłem wtedy młody i mniej ostrożny, więc wdałem się z owym ministrem w dyskusję. Teraz pewnie dwa razy bym się zastanowił, co należy powiedzieć. Ta rozmowa decydowała przecież o moim życiu. Kiedy powiedziałem mu, że ja także uważam, że dojdzie do zbrojnego konfliktu między Niemcami a Rosją Radziecką, zapytał, po czyjej stanę stronie. Odpowiedziałem mu, że jestem obywatelem Polski i o tym, jakie będzie stanowisko Polaków w tej sprawie, zadecyduje Rząd Rzeczypospolitej Polskiej w Londynie. Usłyszałem wówczas kilka niepochlebnych uwag na temat tego rządu.
Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas i na końcu dowiedziałem się o mającym się odbyć dwa dni później moim procesie. W sądzie okazało się, że na ławie oskarżonych zasiądzie sześciu harcerzy. Na salę sądową konwojowało nas piętnastu enkawudzistów. Pamiętam, że ten, który stał obok mnie, miał dziurę w bucie i wyłaził mu przez nią palec. Moja sytuacja była więcej niż poważna, ale ten widok bardzo mnie rozśmieszył – kontrastował z hasłami o potędze Związku Radzieckiego. Zacząłem się śmiać. Koledzy myśleli, że doznałem jakiegoś szoku z powodu procesu. Tymczasem mnie po prostu rozbawił ten dziurawy but enkawudzisty.
Żaden z nas nie traktował całego tego procesu poważnie. Ale jeden z naszych kolegów – siedemnastoletni Marian Łukaszewicz – powiedział przewodniczącemu składu sędziowskiego, że jest obywatelem Polski i nie zgadza się, by sądził go sąd obcego państwa. Jego zarzut został jednak oddalony. Nie pomogły nam także słowa przydzielonego z urzędu adwokata, który nie miał czasu zapoznać się z naszymi aktami, ponieważ o całej sprawie dowiedział się tuż przed rozprawą. Bronił nas, mówiąc, że staliśmy się ofiarą katolickiego wychowania i młodego państwa polskiego, które powstało, żeby „dokuczać” Związkowi Radzieckiemu. Namawiał nas, byśmy się do wszystkiego przyznali, a on będzie się starał, żeby nas nie rozstrzelano.
Tymczasem prokurator grzmiał, że Polacy oswobodzeni przez Armię Czerwoną nie doceniają tego i że oskarżeni – czyli my – nikogo jeszcze nie zabili, ale na pewno wcześniej czy później krew czerwonoarmieńców by się polała. Zarzuty były więc naprawdę absurdalne. Dzień później, 1 lutego, czterech z nas, w tym mnie, skazano jednak na śmierć, a dwóch na dziesięć lat łagrów.
Po procesie wróciliśmy do więzienia. Zamknięto nas w celi śmierci, gdzie sto dni czekaliśmy na wykonanie wyroku. To była pusta, betonowa cela z małym okienkiem przy ziemi. Nie było w nim szyby, więc do środka zawiewał przez nie śnieg. Było tak zimno, że na zmianę kładliśmy się na rozłożonych na podłodze arkuszach aktu oskarżenia, przemyconego z sądu, a potem biegaliśmy po celi dla rozgrzania. Na początku byliśmy tam tylko we czwórkę, ale ciągle przyprowadzano nowych więźniów. Nieraz w celi przebywało nawet czterdzieści osób, przede wszystkim oskarżeni o szpiegostwo, których po siedemdziesięciu dwóch godzinach rozstrzeliwano.
Dużo się modliliśmy. Pilnujący nas strażnik protestował, ale tak naprawdę, co mógł nam zrobić – mieliśmy przecież wyroki śmierci.
Po stu dniach, 10 maja 1941 roku, zostałem wywołany z celi i naczelnik więzienia powiedział mi, że Sąd Najwyższy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich zamienił mój wyrok śmierci na dziesięć lat łagrów i – jak się wyraził ów naczelnik – „będę teraz przerzucał kamienie na Północy”. Pomyślałem wtedy, że to lepsze od natychmiastowego rozstrzelania. Czy jednak można przeżyć dziesięć lat w łagrze? Moja droga na Kołymę rozpoczęła się w nocy z 27 na 28 maja, a więc kilkanaście dni przed atakiem Niemców na Rosję Radziecką. Mińsk został wówczas zbombardowany, a więźniów, których nie można już było wyprowadzić, mordowano w celach.
Początkowo jechałem w wagonie towarowym, ale pewnej nocy, gdzieś w okolicach Olszy, pociąg się zatrzymał i kazano nam wysiąść. Musieliśmy skoczyć z wysokiego nasypu w dół. Dookoła szczere pola, strażnicy z karabinami, ujadające psy... Wywołano mnie z grupy i zaczęto gdzieś prowadzić. Pomyślałem wtedy, że wyrok śmierci, który zamieniono mi na obóz pracy, zostanie jednak wykonany... Wszystkiego przecież można się było spodziewać. Okazało się na szczęście, że dalej mam jechać w pulmanie – pasażerskim wagonie z ośmioosobowymi przedziałami, które zamieniono na cele. Strażnik wepchnął mnie do jednej z nich, a tam zamiast ośmiu osób – dwadzieścia. Trudno było mi znaleźć miejsce, by postawić jedną nogę, ale pomału jakoś udało mi się ulokować i dotrwać do rana.
Moimi „towarzyszami podróży” byli kryminaliści skazani za poważne przestępstwa, z morderstwami włącznie. Na początku trochę się ich obawiałem, ponieważ słyszałem, że „kryminalni” prześladują więźniów politycznych. Muszę jednak przyznać, że ja tego nie doświadczyłem. Przywitano mnie raczej obojętnie.
Każdego rana jeden z więźniów opowiadał pozostałym książki Jacka Londona. To był jego ulubiony pisarz i znał naprawdę dużo jego powieści. Ci recydywiści i bandyci skazani na Kołymę ze wzruszeniem słuchali jego historii, nieraz nawet płakali rzewnymi łzami, w ogóle się tego nie wstydząc. Pewnego dnia opowiadający stwierdził jednak, że nie zna już więcej książek i nie ma już czego opowiadać. Więźniowie zaczęli więc szukać między sobą kolejnej „oczytanej” osoby, ale nikt oprócz tego jednego nie miał raczej książki w ręku, a jeżeli już, to dawno, w dzieciństwie. Zapytali więc, czy ja znam jakieś książki. Odpowiedziałem, że mogę im opowiedzieć Trylogię, ale po polsku. Zgodzili się. Przypuszczam, że wielu z nich rozumiało język polski, być może mieli nawet polskie korzenie, ale ze względu na prześladowania Polaków nie przyznawali się do tego.
Zacząłem od Ogniem i mieczem. Oczywiście nie pamiętałem wszystkiego, ale jakoś to szło... Więźniowie nie mogli się doczekać nowych historii. Nawet pilnujący nas strażnik dziwnie przybliżył się do naszej celi i stanął przy niej odwrócony plecami. Pewnie też słuchał. Kiedy po kilku dniach doszedłem do pojedynku Wołodyjowskiego z Bohunem, napięcie wśród słuchaczy sięgało zenitu. Tymczasem przyszedł komendant pociągu, wywołał mnie i kazał zabrać ze sobą rzeczy. Jeśli kazano zabierać rzeczy, oznaczało to, że nie wróci się już do tej celi. Kiedy więc komendant powiedział „z rzeczami”, więźniowie zaczęli strasznie na niego krzyczeć i wyklinać go. Gdyby wszystkie te przekleństwa miały się spełnić, to nie chciałbym być w skórze tego komendanta. Przywitano mnie więc w tej celi obojętnie, ale pożegnano bardzo przyjaźnie.
Podejrzewam, że pilnujący strażnik musiał donieść na mnie do komendanta, że opowiadam coś po polsku pozostałym więźniom, a oni w skupieniu słuchają. Bali się więc pewnie, żebym nie uprawiał antysowieckiej propagandy. Przenieśli mnie do innego przedziału, w którym były tylko trzy osoby. Warunki tam panujące były trochę lepsze, ponieważ mogliśmy wszyscy siedzieć, co wcześniej nie było możliwe.
Bardzo długo, kilka tygodni. Najpierw dotarliśmy do Chabarowska, później do Władywostoku, gdzie w obozie przejściowym czekaliśmy, aż barkami przetransportują nas na statek „Dżurma”. Załadowano na niego około siedmiu tysięcy więźniów. Płynęliśmy przez Cieśninę Tatarską tuż przy terenach należących do Japonii. Wszyscy więźniowie musieli wtedy zejść pod pokład. Zostaliśmy przykryci plandekami, tak by nikt się nie wydostał. Z braku powietrza straciłem wówczas przytomność.
Po kilku dniach podróży statkiem pod koniec lipca dotarliśmy do portu w Magadanie nad Morzem Ochockim. Stamtąd pieszo wyruszyliśmy do obozu przejściowego, gdzie skierowano nas do ogromnej łaźni. Przed wejściem do niej trzeba było zostawić wszystkie swoje rzeczy. Ja nie miałem wiele – koszulę i spodnie, które rozlatywały się na mnie, więc chętnie je zostawiłem. Ale widziałem ludzi, którzy ciągnęli za sobą walizki, a później nic do nich nie wracało. Wszystko to, co zostawiali więźniowie przed tą łaźnią, było segregowane i wysyłane do Rosji, zupełnie tak jak w Auschwitz… Dostawaliśmy więzienne ubranie, buty i komplet bielizny. Przez pomyłkę dostałem dwie pary butów i tę dodatkową zwróciłem…
Nie było to rozsądne, ponieważ, po pierwsze, nie wiedzieć czemu zwymyślali mnie, a po drugie, taką dodatkową parę butów mogłem później zamienić na żywność.
Z obozu przejściowego transporty więźniów rozsyłano do różnych kołymskich łagrów. Ja zostałem przydzielony do położonej w górach odkrywkowej kopalni złota Duskanja, co znaczy „Dolina śmierci”. Z Magadanu na miejsce jechaliśmy tam samochodami trzy dni.
Wstawaliśmy o czwartej rano, by o piątej przy dźwiękach pieśni Szirakaja strana maja radnaja… wyruszyć do pracy. Do obozu wracaliśmy o dziesiątej wieczorem. Przez cały dzień ładowaliśmy na taczki ziemię i przewoziliśmy ją do drewnianego koryta, na końcu którego była zamocowana krata. Z góry tym korytem płynął strumień wody, który wypłukiwał ziemię, a na kracie osadzało się cięższe złoto. Kiedy zmiana się kończyła, strumień zatrzymywano i wybieraliśmy grudki złota. W sposób szczególny pilnowała nas wtedy straż, a za kradzież złota groziła kara śmierci.
W łagrze panował okropny reżim. Poza tym cały czas towarzyszyło mi uczucie głodu i brudu. Ktoś kiedyś zadał mi pytanie o warunki higieniczne panujące w łagrze. Tam nie było żadnych warunków. W całym obozie był jeden kran na tysiąc ludzi. Myliśmy się w kopalni, przy potokach, które wypłukiwały złoto. Spaliśmy w butach, by nikt ich nie ukradł, i szmatach, które udawały ubrania robocze.
2 września 1941 roku dotarła do nas wiadomość o układzie Sikorski-Majski, który 30 lipca podpisał polski i radziecki rząd w Londynie. Na jego mocy więzionych Polaków objęła amnestia. Mieliśmy więc nadzieję, że i my wydostaniemy się z łagru. Wkrótce z kopalni przeniesiono nas do obozu przejściowego w Magadanie, a później do innego łagru, położonego bliżej portu. Czekając na wyjazd, pracowaliśmy tam przy zbiorze jagód. W końcu 12 października wypłynęliśmy z Magadanu tym samym statkiem o nazwie „Dżurma”. Na pokładzie było jednak tylko dwustu siedemdziesięciu pasażerów. Wypłynęliśmy w ostatnim momencie, ponieważ Morze Ochockie zamarza pod koniec października i wówczas trzeba by było czekać do wiosny. Zimy jednak mogłem tam nie przeżyć.
Kiedy przywieziono nas do łagru, spotkałem tam więźnia, który przetrwał w nim już trzy lata. Zapytałem go, czy ja także mam na to szanse. Powiedział mi wówczas, że żadnych. On przeżył tu tak długo, ponieważ nie pracował w kopalni tak jak pozostali więźniowie przy wydobywaniu złota, ale pilnował ognia, przy którym ogrzewali się strażnicy.
Na szczęście jej nie straciłem. Cały czas ufałem, że mi się uda, mimo że wszystko przemawiało przeciwko temu. Nadziei dodawała nam wiara. Co tu dużo mówić, modlili się wszyscy. Ci, którzy wierzyli, i ci, którzy nie wierzyli. Jak mówi Lechoń, „w Matkę Boską wierzą nawet ci, którzy w nic nie wierzą…”. Modlitwa nam bardzo pomagała. Wspieraliśmy się też wzajemnie. Poza tym byłem harcerzem przywykłym do trudnych warunków, choć na pewno nie do tak skrajnych. Przyjąłem na przykład zasadę, że nie jem niczego, co nawet w najmniejszym stopniu wydaje się podejrzane. Wielu więźniów umarło, ponieważ zjadło jakieś niepewne jedzenie. Głód zmuszał ludzi do szukania pożywienia w bardzo różnych miejscach.
Na szczęście na Kołymie przebywałem zaledwie trzy miesiące. Pobyt tam przypłaciłem „tylko” uszkodzonym w kopalni kręgosłupem. Kiedy później trafiłem do wojska, każdy ruch karabinem sprawiał mi ogromny ból.
Wraz z poznanymi w obozie przejściowym dwoma Polakami, z którymi wyruszyłem, chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do polskich jednostek. Nasza tułaczka przez Rosję trwała jednak aż pięć miesięcy: od października 1941 roku do marca następnego roku. Najpierw przypłynęliśmy do Władywostoku, stamtąd pociągiem trzy tygodnie jechaliśmy do Omska. Tam zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie mamy jechać dalej, w którym miejscu dokładnie powstaje polskie wojsko. Poradzono nam skierować się na południe. W grudniu więc dotarliśmy do Kirgizji, gdzie przez pewien czas pracowaliśmy w kołchozie przy koniach. W końcu dowiedzieliśmy się o tworzonych oddziałach w Margiełanie i tam wyruszyliśmy.
W Margiełanie skończyła się wreszcie nasza tułaczka. Poczułem się tam wtedy wśród swoich i po raz pierwszy od dawna bezpieczny. Lekarstwem na wszelkie dolegliwości okazał się widok polskich orzełków, rodzima mowa i spotkani znajomi. Czułem się jak w domu, choć czekała mnie jeszcze długa droga...
Skomentuj artykuł