Czekamy na dokumenty, a one ... znikają

Czekamy na dokumenty, a one ... znikają
Prezydencki Tu-154 rozbił się pod Smoleńskiem w kwietniu zeszłego roku (fot. wikipedia.org)
tvn24 / PAP / wab

Z nieoficjalnych informacji TVN24 wynika, że 10 kwietnia kontroler na lotnisku Siewiernyj już w odległości kilometra od pasa mógł nie widzieć na radarze prezydenckiego tupolewa. Informacji tych oficjalnie nie da się potwierdzić, bo w tajemniczy sposób zniknęły zapisy z radarów. A nie są to jedyne dokumenty, których od Rosjan nie może doprosić się strona Polska.

- Nie dostaliśmy tych taśm, a wielokrotnie wnioskowaliśmy o to, argumentując, że można by je odczytać w naszych laboratoriach, ale nie dostaliśmy ani odpowiedzi, ani tych taśm - przyznaje w programie "Czarno na Białym" Edmund Klich, polski akredytowany przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczego (MAK), który bada przyczyny katastrofy. - Dzięki nim można by dokładnie określić sposób działania kontrolerów - dodaje.

Jak zeznali świadkowie, dokumenty te były, ale zniknęły. A bez nich trudo ustalić, co widzieli na radarach kontrolerzy lotniska Siewiernyj.

Nie są to jedyne dokumenty, o które strona polska prosiła, a których nie dostała. Chodzi np. o stenogramy z całości rozmów na wieży kontrolenej, w tym tych z telefonów komórkowych, które pozwoliłyby ustalić, kto w Moskwie wydał pozwolenie na lądowanie wbrew sugestiom kontrolera. Oficjalnym powodem odmowy jest fakt, że strona Polska wbrew woli MAK opublikowała stenogramy z czarnych skrzynek prezydenckiego tupolewa.

- Miałem dostać stenogramy z wieży, ale nie dostałem, bo powiedziano mi, że ujawnienie stenogramów było naruszeniem umowy i dodano, że jak je dostanę, to mogę być zmuszony do przekazania ich jakimś instytucjom - mówi Klich.

W ocenie Klicha, gdyby na pokładzie TU-154 znajdował się rosyjski nawigator, to "byłby na tyle świadomy zagrożenia, że nie dałby się zabić, już nie mówiąc o tym, że nie dopuściłby do tej katastrofy". Według Klicha to Polska zrezygnowała z nawigatora. Na pytanie, czy wniosek w tej sprawie wyszedł z 36. Pułku Lotnictwa Transportowego (zapewnia on przeloty osób pełniących najwyższe funkcje w państwie - PAP), powiedział: - Tak wyszedł, z zawiadomieniem, że załoga zna język rosyjski - powiedział.

Podkreślił, że w lotnictwie cywilnym znajomość języka obcego załogi jest certyfikowana, natomiast w wojskowym nie. - Tutaj mówi się, że znał Protasiuk język rosyjski, ale na jakim poziomie? Nie słyszałem o żadnym dokumencie, o żadnym egzaminie, określonym poziomie znajomości - mówił Klich. Dodał, że certyfikatu poświadczającego znajomość języka rosyjskiego przez członków załogi strona polska nie przekazała także po katastrofie samolotu prezydenckiego.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Czekamy na dokumenty, a one ... znikają
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.