Długie prawybory w GOP cieszą Obamę
Praktycznie wiadomo już kto zostanie kandydatem Partii Republikańskiej (GOP) w listopadowych wyborach prezydenckich w USA. Formalny proces jego wyłaniania przedłuża się jednak, co sprzyja reelekcji prezydenta Baracka Obamy, choć wcale jej nie gwarantuje.
Z sondaży i analiz szans kandydatów w republikańskich prawyborach wynika, że jeśli nie zdarzy się nic niezwykłego, nominację prezydencką zdobędzie były gubernator stanu Massachusetts Mitt Romney. Najprawdopodobniej nie nastąpi to jednak wcześniej niż w maju, chyba że do tego czasu wycofają się jego rywale: były senator z Pensylwanii Rick Santorum i były przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich. Podkreślają oni jednak, że to nie nastąpi.
Do otrzymania nominacji na kandydata na prezydenta potrzeba minimum 1144 delegatów na republikańską konwencję przedwyborczą w Tampie na Florydzie pod koniec sierpnia. Delegaci przydzielani są kandydatom zależnie od wyników prawyborów w poszczególnych stanach.
W dotychczasowych prawyborach w 26 stanach Romney zebrał już 562 delegatów, czyli ponad dwa razy więcej, niż drugi w kolejności Santorum, który ma ich 249. Gingrich zdobył 137, a nie liczący się już w wyścigu kongresman z Teksasu Ron Paul - 71. Są to liczby łącznie z delegatami niezobowiązanymi do głosowania na danych kandydatów; z ich wyłączeniem, liczby te są nieco niższe, ale proporcje między nimi podobne.
Jednak nawet gdyby Romney wygrywał wszystkie prawybory w pozostałych 24 stanach i zebrał wszystkich tamtejszych delegatów - co nie wydaje się prawdopodobne - to potrzebne do nominacji minimum 1144 osiągnie dopiero w maju. Przewiduje się więc, że nastąpi to dopiero w czerwcu i że walka może trwać aż do ostatnich prawyborów w Utah, 26 czerwca.
Santorum i Gingrich zapowiadają, że nie ustąpią do końca. Dają do zrozumienia, że liczą, iż prawybory nie przyniosą rozstrzygnięcia i że o nominacji zadecyduje dopiero konwencja w Tampie. W Partii Republikańskiej zdarzyło się to ostatnio w 1976 roku, kiedy Ronald Reagan do ostatka walczył z urzędującym prezydentem Geraldem Fordem, który na konwencji wygrał - i przegrał potem wybory z Jimmym Carterem.
Obecna batalia o nominację przeciąga się, ponieważ GOP zmieniła regulamin prawyborów. O ile w przeszłości w przeważającej większości stanów przydzielano delegatów na konwencję za zasadzie "zwycięzca bierze wszystko", obecnie regułą jest przydział proporcjonalny; w niektórych tylko stanach wygrany dostaje wszystkich delegatów.
GOP wprowadziła tę zmianę, aby stany, gdzie prawybory odbywają się później, miały realny wpływ na nominację. W ostatnich kilkudziesięciu latach dzięki systemowi "zwycięzca bierze wszystko" decydowało się to coraz szybciej i większość rund prawyborów stawała się formalnością.
Obecnie kierownictwo GOP żałuje swej decyzji, gdyż w jej interesie leżałoby jak najszybsze zjednoczenie wokół jednego kandydata. Tymczasem Republikanie są podzieleni. Zawsze silni w prawyborach GOP konserwatyści nie akceptują Romneya, od początku faworyzowanego przez partyjny establishment.
Przedłużająca się walka o nominację szkodzi GOP i jej przyszłemu kandydatowi na prezydenta. Zmusza Romneya do licytowania się w prawowierności w oczach prawicy z Santorumem, z czego będzie się musiał tłumaczyć w rywalizacji z Obamą, i do nieustannej kampanii negatywnej, która polega głównie na atakach personalnych na przeciwników.
Dzięki poparciu establishmentu Romney dysponuje ogromnymi funduszami na taką kampanię, ale sondaże wykazują, że coraz więcej Amerykanów ma o nim nieprzychylną opinię. Przeciąganie się prawyborów drenuje także fundusze Republikanów, które będą potrzebne w wyborach prezydenckich. Obama zgromadził więcej funduszy niż wszyscy jego konkurenci z GOP razem wzięci.
Sytuacja taka - podział w partii, trudności finansowe i niezadowolenie z niepopularnego faworyta, które wyraża się m.in. niską frekwencją w prawyborach - w normalnych warunkach, jak wykazuje historia wyborów w USA, przynosi zwykle porażkę, zwłaszcza gdy przeciwnikiem jest urzędujący prezydent.
Tym razem jednak, w opinii ekspertów i komentatorów, republikański kandydat - najprawdopodobniej Romney - wcale nie stoi na straconej pozycji. Mimo pewnej poprawy w gospodarce, notowania Obamy w sondażach, które wzrosły od jesieni zeszłego roku do lutego roku bieżącego, w marcu znowu nieco spadły. Z sondaży wynika, że gdyby wybory odbyły się dziś, Obama praktycznie zremisowałby z Romneyem, gdyż różnice poparcia między nimi mieszczą się w granicach błędu statystycznego.
Ekonomiści zwracają uwagę, że wskaźniki bezrobocia - ostatnio 8,3 procent - mogą być mylące, ponieważ drugie tyle Amerykanów pracuje w niepełnym wymiarze godzin za dużo niższe wynagrodzenie, niż przed ostatnim kryzysem, a część zrezygnowała z poszukiwania pracy i nie rejestruje się w urzędach zatrudnienia.
Paradoksalnie więc, niektórzy przewidują nawet, że jeśli koniunktura będzie się poprawiać, osoby te mogą znowu zacząć szukać pracy i wtedy statystyki bezrobocia mogą przejściowo wzrosnąć, co nie będzie bez znaczenia dla Obamy.
Z badań opinii wynika, że większość społeczeństwa USA wciąż uważa, że ich kraj zmierza w złym kierunku; przyczyniają się do tego obawy z powodu wzrostu deficytu i długu publicznego. Są to zwykle sygnały źle rokujące urzędującemu prezydentowi. Ostatnio nastroje Amerykanów pogarszają się w rezultacie zwyżki cen benzyny, która jest w USA artykułem pierwszej potrzeby.
Skomentuj artykuł