Izraelskie protesty: tak dobrze, że aż źle

(fot. EPA/Oliver Weiken)
PAP / drr

Izraelczycy masowo protestują, choć ich kraj chwali się wzrostem gospodarczym, którego zazdroszczą mu państwa europejskie, i rekordowo niskim bezrobociem. Dlaczego więc jest tak źle, skoro jest tak dobrze?

Rząd Benjamina Netanjahu co i rusz przypominał, że pod jego batutą kraj cieszy się niesłabnącą koniunkturą i może sobie pozwolić nawet na podniesienie płacy minimalnej (wynosi ok. 3200 złotych), natomiast Stany Zjednoczone czy państwa Unii Europejskiej muszą zaciskać pasa z powodu ogromnego zadłużenia budżetowego.

Izraelczycy stali się po części ofiarami sukcesu własnej gospodarki. Podczas gdy w USA czy w Europie ceny mieszkań - z powodu kryzysu - zaczęły spadać na łeb na szyję, ci, którzy inwestują w nieruchomości, zaczęli szukać rynków niedotkniętych przez dekoniunkturę. W rezultacie, mieszkania w Izraelu zdrożały w ciągu trzech ostatnich lat o czterdzieści procent. Rząd prawicowej koalicji z początku zlekceważył protesty, które wyglądały na studencki, wakacyjny happening. Na scenie politycznej prawicowa koalicja - wobec podziału lewicy - zdawała się nie mieć alternatywy, a do wyborów pozostało jeszcze półtora roku. Politycy partii rządzących drwili, że na bulwarze Rotszylda manifestują ci, co "zajadają się sushi i palą fajki wodne". Mieszkańcy namiotowego miasteczka odgryzali się - mówiąc o arogancji "palaczy cygar".

Na przekór szyderstwom namioty zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu także w mniejszych miastach, a w demonstracjach w całym kraju wzięły udział setki tysięcy ludzi. Rząd tak reklamowanego sukcesu gospodarczego musiał stawić czoła fali największych w historii kraju protestów społecznych o podłożu ekonomicznym. Ich uczestnicy zbuntowali się nie tylko przeciw wysokim cenom mieszkań, ale i rosnącym kosztom życia w ogóle, począwszy od żywności, droższej w Izraelu niż w Europie i USA. Mówią też o pogłębiających się nierównościach i braku sprawiedliwości społecznej, uprzywilejowaniu najbogatszych.

W odpowiedzi rząd Netanjahu powołał "okrągły stół" ekspertów, który ma przeprowadzić konsultacje z przedstawicielami różnych środowisk i zaproponować rozwiązania problemów społecznych i gospodarczych.

Inicjatorka protestów, Daphni Leef oznajmiła jednak, że "okrągły stół" służy jedynie do oszukiwania protestujących, mydlenia oczu opinii publicznej i gry na zwłokę w nadziei na to, że demonstracje będą tracić impet. Wezwała do ustąpienia przewodniczącego tego gremium, prof. Manuela Trajtenberga. Leef żąda, by odpowiedzi na postulaty protestujących udzielił sam Netanjahu - szef demokratycznie wyłonionego rządu. Chce też zwiększenia budżetu państwa, czemu sprzeciwia się Trajtenberg.

Po serii zamachów spod Ejlatu z 18 sierpnia, w których zginęło ośmiu Izraelczyków protesty nieco ucichły, ale na 3 września organizatorzy zapowiadają rekordowe manifestacje miliona osób( w kraju liczącym 7,5 mln obywateli).

Te żądania są biegunowo różne od polityki gabinetu Netanjahu, kojarzonego z demontażem państwa dobrobytu i "świńskim kapitalizmem". W rezultacie, argumentują krytycy rządu, zachwiana została wieloletnia równowaga w społeczeństwie nawykłym do egalitaryzmu, gdzie wiele osób wychowało się w kibucach. Z taką opinią wystąpił m.in. znany w Polsce pisarz Amos Oz.

Część ekspertów przestrzega, że w emocjonalnej dyskusji o wartościach - neoliberałowie kontra zwolennicy solidaryzmu społecznego, palacze cygar przeciw fajczarzom - giną racjonalne argumenty ekonomiczne i socjologiczne, które powinny być sednem debaty.

- Na razie spór protestujących z rządzącymi skupia się na symptomach, a nie na szukaniu źródeł problemów strukturalnych - mówi prof. Dan Ben David, dyrektor Centrum Badań nad Polityką Społeczną TAUB, były doradca Banku Światowego. - Rząd zaniedbał inwestycje w infrastrukturę i kapitał ludzki. Podobnie robiły poprzednie ekipy, ulegając presji grup interesów. Rezultat jest taki, że w małym kraju, gdzie odległości od największych ośrodków nie powinny być barierą rozwoju, ludzie z prowincji nie mają dostępu do dobrej edukacji, opieki zdrowotnej, rynku pracy. Nic dziwnego, że wszyscy chcą żyć w centrach wielkich miast, a to winduje ceny - tłumaczy prof. Ben David.

TAUB opublikował ostatnio "Raport o stanie państwa w 2010 r. Gospodarka, społeczeństwo, polityka". Rekomenduje m.in. ograniczenie szarej strefy w gospodarce, szacowanej na jedną czwartą PKB Izraela oraz ukrócenie wpływów monopoli i grup interesów. - Rosnące ceny są wierzchołkiem góry lodowej. Musimy zmienić nasze priorytety i wprowadzić długofalowe rozwiązania nie tylko w gospodarce, gdzie należy wzmocnić konkurencję i walczyć z kartelami, ale też w edukacji, infrastrukturze. Wtedy ceny same spadną - twierdzi prof. Ben David.

Początkowo - ze względu na bliskowschodnie położenie Izraela - protest zrodzony na bulwarze Rotszylda najczęściej porównywano z wystąpieniami "arabskiej wiosny". Ale demonstracje w państwie żydowskim obywają się bez przemocy, doszło jedynie do drobnych utarczek z siłami porządkowymi. Ponadto, Izraelczycy - w odróżnieniu od arabskich sąsiadów - nie żądają wolności, bo tę mają, lecz "sprawiedliwości społecznej".

Dlatego fenomen namiotowych protestów w Izraelu, bardziej niż arabskie rewolucje, przypomina hiszpański ruch rozgniewanych. Tym bardziej, że to właśnie państwa europejskie są dla młodych Izraelczyków punktem odniesienia. Izraelskie, arabskie i europejskie bunty społeczne mają jedną wspólną cechę - są generowane przez młodych liderów niezwiązanych z partiami politycznymi, dzięki internetowym portalom społecznościowym. Daphni Leef, która zainicjowała stawianie namiotów na bulwarze Rotszylda, ma 26 lat. Z dnia na dzień jej akcja stała się dla rządu o wiele większym wyzwaniem niż działania aktywnych od wielu lat na scenie politycznej liderów opozycyjnych ugrupowań.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Izraelskie protesty: tak dobrze, że aż źle
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.