Kogo wybiorą Amerykanie na prezydenta?

(fot. EPA/MATT CAMPBELL )
Tomasz Zalewski / PAP / slo

We wtorek 6 listopada Amerykanie wybiorą prezydenta, nowy Kongres, gubernatorów, legislatury stanowe i lokalne, a także rozstrzygną w plebiscytach powszechnych o zatwierdzeniu lub odrzuceniu dziesiątków inicjatyw ustawodawczych.

Oczy całego świata zwrócone są na pojedynek ubiegającego się o reelekcję demokratycznego prezydenta Baracka Obamy i reprezentującego Partię Republikańską Mitta Romneya. Kandydatami obu partii na wiceprezydentów są: pełniący obecnie to stanowisko Joe Biden i Republikanin Paul Ryan. Dla dalszych losów Ameryki, szczególnie jej polityki krajowej, istotny będzie jednak także wynik wyborów do Senatu i Izby Reprezentantów.

Oprócz Obamy i Romneya, na listach kandydatów na prezydenta znajduje się jeszcze kilkudziesięciu marginalnych kandydatów, praktycznie bez szans na wygraną. Najwięcej głosów spośród nich powinni otrzymać: reprezentująca Partię Zielonych Jill Stein i nominat Partii Libertariańskiej, Gary Johnson. W niektórych stanach mogą oni odebrać część głosów Obamie lub Romneyowi, co w wypadku remisowego rozkładu głosów między nimi może zadecydować o wyniku wyborów.

Przeważająca większość lokali wyborczych we wtorek będzie otwarta od godz. 6 rano do godz. 8 wieczorem czasu lokalnego. Ze względu na różnicę czasu między Polską a poszczególnymi stanami USA - od 6 do 12 godzin (Hawaje) - oznacza to, że ostateczne wyniki będą znane w Europie dopiero w środę nad ranem.

Chociaż pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada jest w USA tradycyjnym dniem wyborów prezydenckich, w tym roku znaczna część Amerykanów - około jednej trzeciej - oddała już głos wcześniej, korzystając z takiej możliwości w wielu stanach. Część wyborców, nieobecnych w swoich okręgach wyborczych, jak np. wojskowi w bazach za granicą, głosuje korespondencyjnie.

Na kilka dni przed wyborami sondaże wskazywały na wyrównane szanse obu głównych kandydatów. Sondaż "Washington Post" i telewizji ABC News wskazuje, że dostaną oni po 48 procent głosów. Według sondażu agencji Reutera i ośrodka badania opinii Ipsos, na Obamę chce głosować 48 procent wyborców, a na Romneya - 47 procent. W sondażu Instytutu Gallupa Romney powinien zdobyć 49 procent głosów, a Obama - 46 procent. Są to różnice mieszczące się w granicach błędu statystycznego.

Chodzi jednak o głosy bezpośrednie, podczas gdy w amerykańskim systemie wyborczym decydują głosy elektorskie. Tu z kolei analizy prognostyczne wskazują na zwycięstwo prezydenta. Spośród 12 ekspertów politycznych przewidujących w niedzielę rozkład głosów elektorskich dla "Washington Post", tylko dwoje (w tym była doradczyni b. prezydenta Georga'a W.Busha) przewiduje, że więcej dostanie ich Romney.

Wyścig wyborczy w praktyce rozstrzygnie się w tzw. swing states, czyli stanach "wahających się" między jednym a drugim kandydatem. W końcówce kampanii było to 7 stanów: Floryda, Ohio, Wirginia, New Hampshire, Kolorado, Iowa i Wisconsin. W kilku innych, jak Pensylwania czy Karolina Północna, też trudno jest z pewnością przewidzieć wynik, ale wyborcy skłaniali się tam raczej albo ku Obamie, albo ku Romneyowi.

Przewiduje się, że gdyby wynik głosowania okazał się zbliżony do remisu, w "swingujących" stanach może dojść do burzliwych sporów między obu partiami, podobnie jak w 2000 r., gdy dopiero Sąd Najwyższy przyznał zwycięstwo Goerge'wi W.Bushowi. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że jeszcze przed wyborami Demokraci i Republikanie spierali się o to, kto może głosować.

Warunkiem głosowania w wyborach prezydenckich jest ukończenie 18 lat i obywatelstwo USA. W niektórych stanach jednak republikańskie legislatury uchwaliły ustawy wymagające okazywania przy głosowaniu dowodów tożsamości ze zdjęciem. Ponieważ w USA rolę taką pełnią głównie prawa jazdy (nie ma specjalnych dowodów osobistych), a więc dokumenty, których nie posiada część Amerykanów, przeważnie z mniejszości etniczno-rasowych, Demokraci uznali to za próbę odebrania prawa głosu ich potencjalnym wyborcom. Spór w tej sprawie toczy się w sądach.

Wybory do Kongresu rozstrzygną, czy następny prezydent będzie mógł rządzić bez obawy blokowania jego inicjatyw przez partię opozycyjną.

Obecnie w Izbie Reprezentantów większość mają Republikanie. Do jej odzyskania Demokratom potrzebne jest zdobycie dodatkowych 25 mandatów, co według prognoz jest mało prawdopodobne, chociaż powinni nadrobić dystans do Republikanów. W Senacie, gdzie większość należy do Demokratów (53 do 47), oczekuje się nieznacznych zysków GOP, ale niewystarczających do przejęcia kontroli w tej izbie.

Kampania przed wyborami w USA trwała formalnie od zakończenia krajowych konwencji Demokratów i Republikanów na początku września. De facto jednak toczyła się od początku ub.r., kiedy swoje kandydatury do Białego Domu zaczęli zgłaszać republikańscy politycy.

W walce o reelekcję prezydent Barack Obama nie miał w swojej partii kontrkandydata, jak to się zdarzało w poprzednich wyborach. Demokraci zjednoczyli się wokół niego mimo niezadowolenia lewicowej części partii z jego polityki.

Do walki o nominację prezydencką w GOP stanęło około 10 polityków. Mitt Romney, były gubernator Massachusetts, od początku miał poparcie partyjnego establishmentu, ale nie konserwatywnego skrzydła Republikanów, zwłaszcza prawicowych populistów z Tea Party, oddolnego ruchu protestu przeciw Obamie.

Prawica, silna wśród działaczy GOP w terenie, popierała ultrakonserwatywnych rywali Romneya do nominacji: gubernatora Teksasu, Ricka Perry'ego i czarnoskórego biznesmana Hermana Caina. W debatach telewizyjnych w 2011 r. okazali się oni jednak ignorantami, szczególnie w kwestiach międzynarodowych, i ich notowania spadły.

W prawyborach republikańskich, rozgrywających się od początku stycznia br., głównymi konkurentami Romneya byli: były przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich i były senator Rick Santorum. Wypominali oni Romneyowi, że jako gubernator Massachusetts przeprowadził reformę ochrony zdrowia niemal taką samą jak reforma Obamy ("Obamcare"). Wytykali mu też ówczesne poparcie prawa do aborcji, ograniczenia emisji gazów cieplarnianych i umiarkowane stanowisko w sprawach polityki ekonomicznej.

Aby zjednać sobie wpływową w prawyborach prawicę Romney podkreślał, że będzie twardy wobec nielegalnych imigrantów i wobec wrogów Ameryki na świecie. Zbliżył się też do platformy Tea Party, która domaga się radykalnych cięć wydatków rządowych i odwołania Obamacare. W maju br. Romney wygrał prawybory, a na konwencji Republikanów w Tampie na Florydzie został ich oficjalnym kandydatem na prezydenta.

W swojej kampanii o reelekcję Obama starał się przedstawić Romneya jako "kandydata jednego procenta" najzamożniejszych Amerykanów, którego polityka zwiększy i tak już rosnące nierówności społeczne. Romney opowiada się za przedłużeniem dla wszystkich obniżek podatków uchwalonych za prezydentury George'a W.Busha; Obama chce wyłączyć z tego obywateli o najwyższych dochodach, co oznacza podwyżkę podatków.

Romney proponuje też znacznie większe cięcia wydatków rządowych w celu redukcji deficytu zgodnie z planem budżetowym swego kandydata na wiceprezydenta, kongresmana Paula Ryana.

Kandydat GOP obwiniał prezydenta za zbyt powolny, jego zdaniem, wzrost gospodarczy mimo wyjścia z recesji i za bezrobocie, które w październiku osiągnęło 7,9 proc. Według Romneya przyczyną tego stanu rzeczy jest "antybiznesowe" nastawienie Obamy, nasilenie regulacji rządowych i reforma ubezpieczeń zdrowotnych uderzająca w drobny i średni biznes. Obiecuje on przyspieszenie wzrostu przez obniżki podatków, w tym od korporacji, rozluźnienie regulacji i odwołanie Obamacare. Gwarancją sukcesu mają być dokonania Romneya w sektorze prywatnym.

Prezydent odpierał tę linię ataku twierdząc, że plan ekonomiczny Romneya sprowadza się do "zmiany opakowania" tradycyjnych recept Partii Republikańskiej na ekonomiczny boom, które zawiodły w minionej dekadzie, za rządów prezydenta George'a W. Busha, zakończonych największym kryzysem od wielkiej depresji z lat 30. Hasłem wyborczym Obamy w ostatnich miesiącach było: "Forward, not back" (Naprzód, nie do tyłu).

Kampanii Demokratów pomogły liczne potknięcia i gafy Romneya, na czele z osławioną wypowiedzią o "47 procentach" Amerykanów, którzy rzekomo nie płacą podatków - co jest nieprawdą - i uważając się za ofiary naciągają rząd na pomoc socjalną. Umocniły one jego wizerunek jako aroganckiego kandydata bogaczy i pogrążyły w sondażach. Jego notowań nie poprawiła konwencja GOP w Tampie, na której wygłosił blade w ocenie obserwatorów przemówienie.

Sytuacja zmieniła się po debatach telewizyjnych w październiku, zwłaszcza po pierwszej w Denver, kiedy Obama wyglądał na nieprzygotowanego i apatycznego i nie ripostował, atakowany przez Romneya. Chociaż w następnych dwóch debatach prezydent nadrobił straty, Romney zaprezentował się w nich dobrze.

Po pierwszej debacie Romney znacznie zyskał w sondażach i jego zwolennicy nabrali wiary w jego zwycięstwo. Walcząc o głosy niezależnych i centrowych wyborców, kandydat GOP starał się od września wykreować na polityka umiarkowanego, także w polityce zagranicznej. W niemal wszystkich kwestiach polityki krajowej wycofywał się ostatnio z radykalnych poglądów z prawyborów, a w sprawach międzynarodowych poparł politykę Obamy, np. w Afganistanie i walce z terroryzmem.

Kolejna wolta w karierze Romneya pozwoliła Demokratom napiętnować go jako "polityczną chorągiewkę". W ostatnich tygodniach kampanii Obama nieustannie wypominał mu ciągłe zmiany stanowiska, ostrzegając, że nie wiadomo, czego można się po jego prezydenturze spodziewać.

Katastrofalny huragan Sandy na tydzień przed wyborami dostarczył Obamie okazji, by zaprezentować się jako dobry gospodarz-przywódca, który sprawnie kieruje akcją ratunkową. Jego zachowanie w czasie kataklizmu pozytywnie oceniło ponad 70 procent Amerykanów, w tym część Republikanów. Pochwalił go m.in. republikański gubernator New Jersey, Chris Christie. Huragan odwrócił uwagę od ataków Romneya na politykę gospodarczą prezydenta.

Na kilka dni przed wyborami sondaże wskazywały na mniej więcej równe poparcie dla Obamy i Romneya; różnice mieszczą się w granicach błędu statystycznego. Prezydent prowadził jednak w większości kluczowych dla zwycięstwa "swing states", czyli stanów wahających się między obu kandydatami, jak Ohio i Nevada. Z analiz wynikało też, że powinien otrzymać więcej głosów elektorskich, które w amerykańskim systemie wyborczym rozstrzygają o wyniku.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kogo wybiorą Amerykanie na prezydenta?
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.