Wildstein: Piesiewicz, szantażyści i lustracja
Żal mi Krzysztofa Piesiewicza. Nic złego nikomu nie zrobił. Padł ofiarą szantażystów, którzy z jego prywatnego życia uczynili obiekt publicznej sensacji. Piszę o tym, gdyż sprawa stała się znana, a wskazuje na kilka istotnych kwestii.
Trudno patrzeć z sympatią na tabloidy, które ją z detalami pokazały. Czy taka wiedza o osobie publicznej jest nam do czegoś potrzebna? W Stanach Zjednoczonych odpowiedź na to pytanie byłaby jednoznaczna. Jeśli ktoś decyduje się na karierę publiczną, zwłaszcza w instytucjach demokratycznych, rezygnuje z intymności – do pewnych granic oczywiście. Obywatele mają prawo wiedzieć na kogo głosują, inaczej trudno mówić o realnym wyborze. Polityk, postać wybierana, to nie tylko oficjalne deklaracje i dokonania, to osoba ludzka wraz ze swoimi słabościami, które mogą uniemożliwić mu pełnienie określonych funkcji. W każdym razie to obywatele mają prawo zadecydować czy tak uważają. Limitowanie im wiedzy na temat ich przedstawicieli wydrąża demokrację z jej treści. Te sprawy są w USA oczywiste i może dlatego demokrację amerykańską ciągle jeszcze uznawać można za wzorzec. Nie przypuszczam jednak, aby gdziekolwiek w Europie uznano upublicznienie podobnej sprawy za rzecz niewłaściwą.
Pokazała ona raz jeszcze, że najbardziej strzec się należy obrońców czyli “przyjaciół”(?). Od razu pojawiły się głosy deklarujące, że: “artystom wolno więcej”. Inne biadają, że niszczony jest kolejny autorytet moralny, który powinien nim pozostać bez względu na to co zrobił – żeby było jasne, nie uważam, że rewelacje na temat Piesiewicza podważać muszą jego kwalifikacje czy oceny moralne, chodzi mi o wewnętrzną logikę wskazanych wypowiedzi.
Dość żenująca jest patetyczna obrona Piesiewicza ze strony abp. Józefa Życińskiego piętnującego “dziennikarzy, którzy mówią językiem przestępców”. O co naprawdę chodzi metropolicie lubelskiemu, o jakich dziennikarzy i jakie wypowiedzi, nie wiadomo. Można tylko domyślać się, że dziennikarze od autorytetów mają się trzymać z daleka.
Myślę jednak, że trudno oderwać ostatnie rewelacje na temat senatora Piesiewicza od jego roli w procesie lustracyjnym. Otóż, wykorzystując zasłużenie zdobyty autorytet, był on jednym z tych, którzy przekonali prezydenta Kaczyńskiego, aby nie zgodził się na ustawę lustracyjną de facto otwierającą dla wszystkich archiwa tajnych służb komunistycznych. W efekcie prezydent przygotował odmienną, dość kontrowersyjną, wersję tej ustawy, która spotkała się z buntem zainteresowanych (rozszerzała grupę poddanych lustracji) i została odrzucona przez Trybunał Konstytucyjny. Decyzja Trybunału miała charakter polityczny, gwałciła zarówno zdrowy rozsądek jak i zasady sprawiedliwości, a doprowadziła w dużej mierze do utrącenia lustracji. Pierwsza wersja ustawy otwierająca akta byłaby dużo trudniejsza do zakwestionowania nawet przez ten Trybunał.
Piesiewicz, a potem prezydent wystąpili przeciwko otwarciu archiwów, które, ich zdaniem, upubliczniało życie prywatne śledzonych, czym czyniło im niepowetowaną szkodę. Nie można odmówić jakiejś racji temu rozumowaniu. Pomimo wszystkich środków ostrożności nie sposób by w pełni uniknąć takich konsekwencji otwarcia archiwów. Problem polega jednak na tym, że każde prawo, każda ludzka decyzja wiąże się z kosztami, czyli ma swoje negatywne konsekwencje. W tym wypadku koszt wydawał się niewielki. Kto po tylu latach zagłębiałby się w stare papierzyska, aby dowiedzieć się skrywanych sekretów i w odniesieniu do kogo? Można uznać, że dotyczyłoby to wyłącznie niewielkiej grupy osób pozostających na świeczniku, a więc osób publicznych, których życie i tak powinno być w dużej mierze prześwietlane. Co więcej, ta wiedza i tak pozostaje własnością byłych funkcjonariuszy i ich moskiewskich mocodawców, a więc może być używana do szantażu, co zlikwidowałoby otwarcie archiwów. Rozwiązanie takie załatwiłoby męczący nas problem lustracji raz na zawsze.
Krzysztof Piesiewicz ma bardzo ładną opozycyjną kartę. Być może, jak każdy z nas, nie chce, aby jego sprawy osobiste zostały wywleczone na widok publiczny. Sugerowałoby to jego żarliwe zaangażowanie – podkreślam – nie przeciw lustracji, ale pełnemu otwarciu archiwów. Pozostaje jednak pytanie: czy prawo powinno być stanowione dla, nawet najbardziej zasłużonych jednostek, czy ogółu. A ostatnie wydarzenia pokazują, że tak naprawdę nie sposób niczego na trwałe ukryć pod korcem.
Skomentuj artykuł