Wildstein: Piesiewicz, szantażyści i lustracja

(fot. flickr.com)
Bronisław Wildstein

Żal mi Krzysztofa Piesiewicza. Nic złego nikomu nie zrobił. Padł ofiarą szantażystów, którzy z jego prywatnego życia uczynili obiekt publicznej sensacji. Piszę o tym, gdyż sprawa stała się znana, a wskazuje na kilka istotnych kwestii.

Trudno patrzeć z sympatią na tabloidy, które ją z detalami pokazały. Czy taka wiedza o osobie publicznej jest nam do czegoś potrzebna? W Stanach Zjednoczonych odpowiedź na to pytanie byłaby jednoznaczna. Jeśli ktoś decyduje się na karierę publiczną, zwłaszcza w instytucjach demokratycznych, rezygnuje z intymności – do pewnych granic oczywiście. Obywatele mają prawo wiedzieć na kogo głosują, inaczej trudno mówić o realnym wyborze. Polityk, postać wybierana, to nie tylko oficjalne deklaracje i dokonania, to osoba ludzka wraz ze swoimi słabościami, które mogą uniemożliwić mu pełnienie określonych funkcji. W każdym razie to obywatele mają prawo zadecydować czy tak uważają. Limitowanie im wiedzy na temat ich przedstawicieli wydrąża demokrację z jej treści. Te sprawy są w USA oczywiste i może dlatego demokrację amerykańską ciągle jeszcze uznawać można za wzorzec. Nie przypuszczam jednak, aby gdziekolwiek w Europie uznano upublicznienie podobnej sprawy za rzecz niewłaściwą.

Pokazała ona raz jeszcze, że najbardziej strzec się należy obrońców czyli “przyjaciół”(?). Od razu pojawiły się głosy deklarujące, że: “artystom wolno więcej”. Inne biadają, że niszczony jest kolejny autorytet moralny, który powinien nim pozostać bez względu na to co zrobił – żeby było jasne, nie uważam, że rewelacje na temat Piesiewicza podważać muszą jego kwalifikacje czy oceny moralne, chodzi mi o wewnętrzną logikę wskazanych wypowiedzi.

Dość żenująca jest patetyczna obrona Piesiewicza ze strony abp. Józefa Życińskiego piętnującego “dziennikarzy, którzy mówią językiem przestępców”. O co naprawdę chodzi metropolicie lubelskiemu, o jakich dziennikarzy i jakie wypowiedzi, nie wiadomo. Można tylko domyślać się, że dziennikarze od autorytetów mają się trzymać z daleka.

Myślę jednak, że trudno oderwać ostatnie rewelacje na temat senatora Piesiewicza od jego roli w procesie lustracyjnym. Otóż, wykorzystując zasłużenie zdobyty autorytet, był on jednym z tych, którzy przekonali prezydenta Kaczyńskiego, aby nie zgodził się na ustawę lustracyjną de facto otwierającą dla wszystkich archiwa tajnych służb komunistycznych. W efekcie prezydent przygotował odmienną, dość kontrowersyjną, wersję tej ustawy, która spotkała się z buntem zainteresowanych (rozszerzała grupę poddanych lustracji) i została odrzucona przez Trybunał Konstytucyjny. Decyzja Trybunału miała charakter polityczny, gwałciła zarówno zdrowy rozsądek jak i zasady sprawiedliwości, a doprowadziła w dużej mierze do utrącenia lustracji. Pierwsza wersja ustawy otwierająca akta byłaby dużo trudniejsza do zakwestionowania nawet przez ten Trybunał.

Piesiewicz, a potem prezydent wystąpili przeciwko otwarciu archiwów, które, ich zdaniem, upubliczniało życie prywatne śledzonych, czym czyniło im niepowetowaną szkodę. Nie można odmówić jakiejś racji temu rozumowaniu. Pomimo wszystkich środków ostrożności nie sposób by w pełni uniknąć takich konsekwencji otwarcia archiwów. Problem polega jednak na tym, że każde prawo, każda ludzka decyzja wiąże się z kosztami, czyli ma swoje negatywne konsekwencje. W tym wypadku koszt wydawał się niewielki. Kto po tylu latach zagłębiałby się w stare papierzyska, aby dowiedzieć się skrywanych sekretów i w odniesieniu do kogo? Można uznać, że dotyczyłoby to wyłącznie niewielkiej grupy osób pozostających na świeczniku, a więc osób publicznych, których życie i tak powinno być w dużej mierze prześwietlane. Co więcej, ta wiedza i tak pozostaje własnością byłych funkcjonariuszy i ich moskiewskich mocodawców, a więc może być używana do szantażu, co zlikwidowałoby otwarcie archiwów. Rozwiązanie takie załatwiłoby męczący nas problem lustracji raz na zawsze.

Krzysztof Piesiewicz ma bardzo ładną opozycyjną kartę. Być może, jak każdy z nas, nie chce, aby jego sprawy osobiste zostały wywleczone na widok publiczny. Sugerowałoby to jego żarliwe zaangażowanie – podkreślam – nie przeciw lustracji, ale pełnemu otwarciu archiwów. Pozostaje jednak pytanie: czy prawo powinno być stanowione dla, nawet najbardziej zasłużonych jednostek, czy ogółu. A ostatnie wydarzenia pokazują, że tak naprawdę nie sposób niczego na trwałe ukryć pod korcem.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wildstein: Piesiewicz, szantażyści i lustracja
Komentarze (5)
M
mc
6 stycznia 2010, 19:46
Za wielką winę nieskazitelnego Piesiewicza uważam to, że korzystał z usług prostytutek. "Nic złego nikomu nie zrobił". Kpina czy glupota przemawia przez autora? Piesiewicz jako kolejny z rzędu, potraktował te kobiety jak rzecz, za za nim poszło nasze ultrakatolickioe społeczeństwo. Słowiańska dusza łka nad senatorem, bo wiadomo, że zdzira jest zdzirą wyłącznie z własnej i nieprzymuszonej woli. Co za obłuda!
K
kinsza
6 stycznia 2010, 17:14
W tych sugestiach, jakoby senator Piesiewicz sprzeciwiał się ujawnianiu danych drażliwych przez IPN dlatego, że sam ma coś do ukrycia, redaktor Wildstein posunął się zdecydowanie za daleko. Przykro to pisać, ale ta insynuacja i ten sposób rozumowania przypomina stylistykę konferencji Jerzego Urbana z lat 80. Po pierwsze, można być przeciwnikiem takiego rozwiązania z powodu szacunku dla intymności człowieka i niechęci do epatowania obyczajowymi sensacjami (czy naprawdę musimy wiedzieć np., kto jest gejem, a kto nie, albo kogo zdradzała żona?). Po drugie, nie wierzę, że tak przenikliwy dziennikarz, jakim jest autor tych słów, nie wpadł na to, że gdyby był jakikolwiek hak na Krzysztofa Piesiewicza, UB na pewno z lubością wyciągnęłoby wszystko – przecież proces toruński, podczas którego Piesiewicz był jednym z oskarżycieli posiłkowych, był dla władz okazją do dyskredytowania zamordowanego ks. Popiełuszki, więc nie lada gratką byłoby też pokazanie w złym świetle broniących Go adwokatów. Nie rozumiem, i nawet boję się zgadywać, jakie były intencje Bronisława Wildsteina, gdy formułował tę nieuprawnioną opinię. Szkoda, że dziennikarz tej klasy sięga po takie środki – tu już nawet nie chodzi o to, że leżącego się nie kopie (to kwestia wrażliwości czy empatii), ale o to, że ta teza jest moim zdaniem na bakier z rzetelnością dziennikarską – nie ma żadnych podstaw do takiego wnioskowania. To (nie)czyste insynuacje… Czy redaktor Wildstein czułby się komfortowo, gdyby ktoś mu zarzucił, że tylko dlatego opowiada się za lustracją, że chce wziąć osobisty odwet na Maleszce, który zawiódł go jako przyjaciel? Nigdy bym nie postawiła takiej tezy… A redaktor Wildstein nie powinien stawiać analogicznej w odniesieniu do senatora Piesiewicza. To, wbrew zamierzeniu, stawia w złym świetle nie tyle senatora Piesiewicza, ale autora tej tezy.
R
red.
15 grudnia 2009, 15:26
szkoda, że daliście ten tekst Wildsteina. jest on od kilku dni znany i budzi mieszane uczucia. szkoda, że redaktor we wszystkim widzi wszechobecne archiwa i agentów...
JW
Jakub W.
15 grudnia 2009, 15:11
Każdy, kto ulokował się wysoko na drabinie społecznej i kto - jak Piesiewicz - przypisuje sobie rolę nauczyciela i moralizatora, musi liczyć się z faktem, że będą mu patrzyć na ręce... Zrobił błąd, jak wielu w czasie komuny, PRZESTRASZYŁ SIE, wszedł w układy z szantarzystami... Gdyby nie to, prasa dowiedziawszy się o narkotycznym incydencie, pogadałaby kilka dni i wszystko by ucichło, jak z Tuskiem który palił trawkę... Nawet, jeżeli Piesiewicz próbował narkotyków, co mu się nie chwali, to wygląda to jedynie na chwilową słabość, a nie na zbrodnie... A słabość to rzeczą ludzką...
D
drażliwy
15 grudnia 2009, 13:58
I tak jest z wszystkimi przeciwnikami lustracji, każdy z nich jest osobiście zainteresowny żeby opinia publiczna nie dowiedziała się za dużo o swoich wybrańcach.