Ciałem blisko, sercem daleko
Pan mówi do nas każdego dnia. Zawsze ma dla nas jakieś Słowo, które jest zaproszeniem do bliskości z Nim. Na ile jednak nasze serce odpowiada na to wezwanie?
Słowa z dzisiejszej Ewangelii mogą nas nieco szokować: „Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego” (Mt 21,31). Hola, hola! Ale jak to?! Przecież jakiś porządek musi być! Najpierw ja, grzesznik co prawda, lecz niezbyt wielki, całkiem niegroźny, a potem dopiero za mną cała reszta tych, którzy w przeciwieństwie do mnie nie wykazywali się od początku swojego życia jakąś wielką gorliwością. Wyszumieli się, wyszaleli, skorzystali z życia, ile tylko się da, podczas gdy ja wzrastałem w pobożności… Więc dlaczego mieliby wejść przede mną do Królestwa Niebieskiego?
Jezus chce tymi słowami pobudzić nas do refleksji nad naszym życiem, do rachunku sumienia z naszej duchowej gorliwości. Problemem wielu chrześcijan jest duchowa ospałość. To pewnego rodzaju przyzwyczajenie się do własnej grzeszności i pogodzenie się z nią. Jest to czymś zupełnie innym niż uznanie własnej grzeszności, które pomaga otworzyć się na miłosierdzie od Boga i zdobyć się na miłosierdzie wobec braci. Niestety, wielu z nas jest tylko teoretykami Ewangelii! Nie bójmy się tego problemu odnieść do nas samych! Zbyt często problemy widzimy tylko u innych, nie dostrzegając własnych.
Św. Paweł zachęca nas dzisiaj: „(…) dopełnijcie mojej radości przez to, że będziecie mieli te same dążenia: tę samą miłość i wspólnego ducha, pragnąc tylko jednego, a niczego nie pragnąc dla niewłaściwego współzawodnictwa ani dla próżnej chwały, lecz w pokorze oceniając jedni drugich za wyżej stojących od siebie” (Flp 2,2-3). Ocenić drugiego za wyżej stojącego od siebie, to nie taka prosta sprawa, jakby mogło się z początku wydawać. Bo przecież ten „drugi” ma wady, które muszę skorygować. Muszę mu zwrócić uwagę. Nie mogę myśleć tylko o sobie! „Niech każdy ma na oku nie tylko swoje własne sprawy, ale też i drugich” (Flp 2,4). Tak mówi Pismo Święte, więc jakże się do tego Słowa nie zastosować?! Wszystko fajnie, ale umyka nam jeden szczegół: własnych spraw też nie możemy stracić z oczu, nasze życie i postępowanie też mamy nieustannie poddawać weryfikacji w świetle Słowa Prawdy. Bo może dojść do tego, że w imię źle pojętej miłości bliźniego staniemy się „wielkimi korektorami” naszych braci, „wytykaczami” ich błędów. Czuwając nad moralnością innych, nad tym, żeby ich życie było jak najlepsze, przestaniemy się interesować swoim własnym życiem, stracimy nad nim kontrolę. Będziemy żyć życiem innych, stając się nieznośni (choć lepsze byłoby w tym miejscu słowo na „u”, nie wypada go jednak tutaj użyć). Bo przecież „wiemy, jak należy żyć”, więc nie możemy nie zwrócić uwagi i nie skorygować! Jeśli widzę u siebie takie zapędy, to warto, żebym zadał sobie pytanie, czy już nie popadłem w pychę i nie postawiłem siebie nad innymi…
„Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: «Dziecko, idź i pracuj dzisiaj w winnicy». Ten odpowiedział: «Idę, panie!», lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: «Nie chcę». Później jednak opamiętał się i poszedł” (Mt 21,28-30). Odnosząc do siebie słowa tej Jezusowej przypowieści, musimy zrobić porządny rachunek sumienia z obłudy w wierze. Bo tak należałoby nazwać postawę, w której dbamy o to, by w oczach innych ludzi wypaść dobrze i przykładnie, jednak nasze wnętrze daleko jest od Pana, który jest naszą mocą. Odcięci od źródła łaski jesteśmy w stanie zdobyć się tylko na to, co zewnętrzne. Serce pozostaje jednak bezsilne i niezdolne do wypełniania woli Bożej. Ciałem jesteśmy blisko: mamy może nawet swoje ulubione miejsce w kościele, mamy rytm przystępowania do sakramentu pokuty i pojednania (jakże nie iść do spowiedzi w pierwszy piątek miesiąca!), mamy swoje przyzwyczajenia i małe rytuały w modlitwie osobistej, której jesteśmy wierni z dnia na dzień. Ale duchem możemy daleko być od Pana, a wszystkie te „zewnętrzności” jedynie podtrzymują naszego ducha przy życiu, nie jest to jednak życie w pełni!
Pan mówi do nas każdego dnia. Zawsze ma dla nas jakieś Słowo, które jest zaproszeniem do bliskości z Nim. Na ile jednak nasze serce odpowiada na to wezwanie? Może z przyzwyczajenie mówimy: „OK, bądź wola Twoja! Zrobię, jak zechcesz!”. Potem jednak wszystko pozostaje po staremu… A może Słowo z początku rodzi w nas pewien bunt: „Nie ma opcji! Nie chcę nic zmieniać! To zbyt trudne! Nie widzę w tym sensu!”, który potem przeradza się w zastanowienie i otwarcie serca na Boże działanie?
Uwielbiamy Ewangelię czytać, lubimy o niej słuchać, często się na nią powołujemy w rozmowach z „innymi”. Można jednak odnieść wrażenie, że nie cierpimy żyć nią na co dzień, że nie porywa nas ideał życia, na jaki ona wskazuje. Przyzwyczajeni do własnych powszednich grzechów, przestaliśmy walczyć o świętość i doskonałość. Pogrążeni w duchowym marazmie, jakoś toczymy się od niedzieli do niedzieli, od kazania do kazania, od spowiedzi do spowiedzi… I niby nie stajemy się gorsi, i niby jesteśmy „tacy sami, a ściana między nami” a Bogiem wciąż rośnie. „«Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy!». Ten odpowiedział: «Idę, panie!», lecz nie poszedł” (Mt 21,28-29). Obudźmy się i własnym życiem napiszmy to zdanie z Ewangelii od nowa, inaczej
Skomentuj artykuł